Seki, czyli do karawanseraju w luku bagażowym
Nasza decyzja o wizycie w Seki zapadła dość spontanicznie. Chcieliśmy jeszcze zobaczyć coś w Azerbejdżanie, zanim z niego uciekniemy, a tak się składa, że miasteczko leży blisko granicy, a do tego jest opisywane w przewodnikach jako bardzo malownicze i stosunkowo mało turystyczne. Jak pomyśleliśmy, tak zrobiliśmy. Zaraz po powrocie z Xinaliq udaliśmy się na dworzec autobusowy i kupiliśmy bilety na przejazd do Seki (za 8 AZN od osoby).
I teraz uwaga ogólno-azerska: naród ten nie jest za bardzo uporządkowany, więc za każdym razem, kiedy załatwiacie coś z Azerem, lepiej samodzielnie zadbać o to, by potem nie było fakapów. My nauczyliśmy się tego w dość zabawny sposób…
Otóż, zaraz po kupnie biletów postanowiliśmy jeszcze coś zjeść. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy po powrocie okazało się, że w autokarze nie ma już dla nas miejsca. Sprzedający bilety kierowca wydawał bilety na niezajęte miejsca, a że my nie zajęliśmy swoich, uznał je za wolne. Mina bardzo mu zrzedła, kiedy zaczęliśmy wymachiwać mu zakupionymi druczkami przed nosem, ale szybko wykazał się iście azjatyckim podejściem do interesów i… zapakował nas do luku bagażowego.
No dobra, to nie był PRAWDZIWY luk bagażowy. W większości dalekobieżnych autokarów jest miejsce, które normalnie służy jako sypialnia dla drugiego kierowcy. Można do niego wejść z wnętrza pojazdu, a jeśli jest nieużywane, wynosi się z niego wszystko i można używać go jako dodatkowego luku. Właśnie w takiej quasi-sypialni, na twardej, obitą wykładziną podłodze, mieliśmy przejechać do Seki. Zanim nas tam wpakowano, zapytano nas, czy oby na pewno jesteśmy małżeństwem (w końcu kraj islamski; potwierdziliśmy), a także zapewniono, że nie zabraknie nam tlenu. Za ten ostatni, ważny dla życia składnik odpowiadało małe, rozsuwane okienko, które było w naszym luku jedynym źródłem światła (lampki nie działały).
Odsuwając na bok kwestie bezpieczeństwa, taka forma transportu okazała się nawet wygodna. 5,5 godziny spędzone w luku przeleżeliśmy albo przesiedzieliśmy, rozprostowując nogi na pojedynczym postoju. Najbardziej irytującą częścią podróży był jakiś Azer (najprawdopodobniej kierowca na zmianę), który co godzinę wpadał do nas na papierosa. Tak – NA PAPIEROSA. Jako, że okienko było stale otwarte, nasze tymczasowe lokum było także autokarową palarnią, a my nie mieliśmy w tym względzie za wiele do powiedzenia.
Po 5,5 godzinach autobus nagle się zatrzymał. Po parunastu sekundach nasz luk został otwarty, bagaże wypakowane i po chwili staliśmy już na skraju drogi, patrząc na autokar znikający w chmurze kurzu. Jak się okazało, do Seki mieliśmy jeszcze jakieś 15 km, które pokonaliśmy z pomocą miejscowego taksówkarza, zmyślnie wezwanego przez kierowcę busa. Taksiarz, po pobraniu od nas 8 AZN (było to dużo, ale dwóch turystów na środku niczego ma raczej niewielką dźwignię negocjacyjną), zawiózł nas wprost pod Karavansaray hotel, który był nie tylko naszym wybranym noclegiem, ale też jedną z najważniejszych atrakcji turystycznych miasteczka.
Karawana przyjeżdża do Seki
Dawno, dawno temu (no dobra – w XVIII wieku) dzisiejsze Seki (wcześniej – Nukha) było nie tylko stolicą jednego z tutejszych chanatów, ale przede wszystkim ważnym punktem handlowym, na którym spotykały się karawany zmierzające z Tbilisi i Baku do Dagestanu. W związku z tym, w mieście funkcjonowało aż 5 karawanserajów – swoistych gospód, w których mogły zatrzymywać się i odpoczywać całe, niejednokrotnie niemałe karawany. To właśnie te budynki są największym skarbem Seki, a w jednym z nich mieliśmy niewątpliwą przyjemność spędzić dwie noce.
Poza wciąż stojącymi karawanserajami (tym „naszym” oraz drugim, częściowo zrujnowanym), w 2010 roku Seki dysponowało jeszcze pałacem chana (do którego nie weszliśmy), paroma meczetami, kilkoma akceptowalnymi restauracjami i niewielką liczbą lokalnych muzeów, z których jednak żadne nie przemówiło do nas na tyle wyraźnie, byśmy poświęcili im uwagę. Sam pałac można sobie nieco obejrzeć z zewnątrz, a my wybraliśmy ten wariant ze studenckiej oszczędności.
Tak naprawdę, pobyt w Seki miał być dla nas momentem wytchnienia po zwariowanych transportach i przejazdach nagrzanymi do granic możliwości Ladami, także większość naszych działań skupiła się na obszarze tutejszego głównego miejskiego placu i starego miasta, ze szczególnym uwzględnieniem hotelu. Poniewczasie doszliśmy do wniosku, że – gdyby nie Karavansaray hotel – tak naprawdę do Seki nie bardzo jest po co jechać. Tutejsza „forteca” to naprawdę niewielki obszar, a muzea dwóch lokalnych bohaterów przemówią najmocniej tylko do tych, którzy mocno interesują się historią Azerbejdżanu.
Z drugiej strony, nie mogę twardo stwierdzić, ze w Seki nie nie ma, bo nocleg w karawanseraju okazał się na tyle przyjemny, że spędziliśmy w tym budynku dwie noce. Jeśli i dla Was jest to wystarczający powód (tak zresztą statuuje przewodnik Lonely Planet, z którego korzystaliśmy na miejscu), to Seki będzie miłym przystankiem na drodze do granicy z Gruzją. W innym wypadku można je sobie odpuścić i wybrać coś ciekawszego. Wybór należy do Was.
*zdjęcia autorstwa Zosi K.