Odpalony Bangkok 2011, cz. 2 – garnitury, goście i odloty

Dwa ostatnie dni w Bangkoku miały dla nas upłynąć w atmosferze błogiego lenistwa, skutecznie burzonego przez wieczorne popijawy. Okazji do tych ostatnich nam nie brakowało, bowiem do naszego apartamentu miało zwalić się kilka dodatkowych osób.

Nie wiesz, o czym mowa? Przeczytaj najpierw część 1 wpisu.

Dzień 4 – garnitury i pierwsi goście

Czwarty dzień pobytu w Bangkoku rozpocząłem z mocnym przekonaniem, że i ja powinienem obstalować sobie garniak. Lucek też chciał, ale po swoich ekscesach finansowych doszedł do wniosku, że chyba jednak sobie podaruje. Tak czy owak, po śniadaniu całą piątką załadowaliśmy się do taksówki i ruszyliśmy do zakładu, w którym dzień wcześniej swoje garnitury wymierzyli sobie Adaś z Kuszą.

Garniak z Bangkoku

Ja swoją decyzję o uszyciu garnituru podjąłem bardzo spontanicznie, ale warto zaznaczyć, że jest to jedna z czynności, którą w Bangkoku NAPRAWDĘ opłaca się zrobić. Stolica Tajlandii pełna jest zakładów, które w ciągu 2-3 dni przygotują dla Was pełną garniturową wyprawkę, łącznie z krawatem i koszulą. Jeśli zależy Wam na topowej jakości, warto wcześniej zrobić research i poczytać trochę opinii w sieci – teraz jest to znacznie łatwiejsze niż w 2011 roku.

Cała procedura jest radośnie nieskomplikowana. Na wejściu dostajecie katalogi przeróżnych, znanych firm modowych, z których możecie wybrać sobie fason. To tak naprawdę najtrudniejsza część, bo katalogi są grubaśne, fasonów są setki i po 30 minutach najłatwiej po prostu otworzyć lookbook Armaniego na dowolnej stronie i wskazać na coś losowo palcem.

Potem przechodzicie do części z materiałami, w której jest odrobinę łatwiej. Jeśli nie zamierzacie odpalić sobie czegoś w bardzo zwariowanym stylu (na przykład garniaka w niebieskie moro z krwistoczerwoną podszewką), to w godzinę powinniście uporać się z wyborem materiału na wierzchnią część marynarki i spodnie, podszewkę oraz koszulę. Potem do tego wszystkiego wybieracie kolor nici na przeszycia, guziki oraz krawat, który jako jedyny możecie wziąć do domu od razu. Jeśli macie bardziej skomplikowany gust oraz trochę zasobniejszy portfel, niemal każda część zestawu może zostać pod Was spersonalizowana. Do najbardziej popularnych „udziwnień” należą między innymi podszewki marynarek wyszywane w inicjały oraz, oczywiście, kolorowe wnętrza mankietów i kołnierzyka koszuli.

Garnitur Bangkok

Kusza aka Mr Wordwide w garniturze z Bangkoku

Ja poszedłem raczej w klasykę (granat i błękit), a nieco grubiej poleciałem w kwestie dodatkowe. Marynarka miała być wyposażona w złotą podszewkę, a zapinać ją miałem na pojedynczy, również złoty guzik.

Po tych wszystkich wyborach, przychodzi wreszcie pora na mierzenie, które zajmuje około godziny. Tu popełniłem dość strategiczny błąd, zakładając, że przez najbliższe kilka lat utrzymam rekordowo niską wagę, będącą skutkiem 3 tygodni spędzonych w Azji na intensywnym zwiedzaniu i równie intensywnym piciu. W efekcie tego, swój idealnie skrojony garnitur typu slim założyłem jak do tej pory zaledwie 2 albo 3 razy, bo po prostu szybko przestałem się w niego mieścić. Pozostaje on jednak brutalnym przypomnieniem tego, ile mógłbym ważyć, jeśli po prostu trochę bym się postarał.

Summa summarum, cała procedura kosztowała mnie około 2,5 godziny czasu oraz równiusienkie 6000 bahtów (ówcześnie było to około 600 PLN), za które półtora dnia później otrzymałem pełen komplet wizytowy oraz kartę, upoważniającą mnie do skrojenia kolejnego garnituru z 20%-owym rabatem, o ile zdecyduję się na to w ciągu dwóch lat. Dość powiedzieć, że w kartę wywaliłem do śmietnika w zeszłym roku.

Po przymiarkach wróciliśmy do apartamentu, gdzie na Kuszę i Adasia już czekały ich garnitury. Chłopaki byli zadowoleni z efektu, co ważne było zwłaszcza w przypadku Adasia, generalnie lubującego się w strojach bardziej oficjalnych. Zachwyty musiały ustąpić wkrótce kwestiom bardziej przyziemnym, bowiem wieczorem do naszych drzwi zadzwoniły dwie znajome mojego najlepszego kumpla, który dał mi cynk, że dziewczyny z chęcią napiją się z kimś podczas swojego pobytu w Bangkoku. Logistyka wspomnianego picia była o tyle skomplikowana, że Kusza z Adasiem jeszcze tej samej nocy musieli zameldować się na lotnisku, z którego – przez Moskwę – wracali już do Polski.

Goście w apartamencie

Jak widać, pijackie zabawy nigdy się nie zmieniają

Mimo to, wieczór udał się wyśmienicie. Na stół wjechało ponownie 100 płynnych dudziarzy (butelki whisky 100 Pipers kupowaliśmy już w objętości po 1,5 litra), a cała nasza siódemka, włączając wciąż pomieszkującą z nami pannę z Tajlandii, uwaliła się tak skutecznie, że Lucek prawie dał się namówić na wyjście z dziewczynami na miasto. Ostatecznie jednak zrezygnował, w wyniku czego około 2:00 w nocy z mieszkania wyszły tylko znajome mojego kumpla (dalej na miasto) oraz Adaś z Kuszą, zdążający na samolot. Tak radykalne przetrzebienie naszego składu mocno uświadomiło nam, że powoli kończymy naszą azjatycką przygodę z 2011 roku.

Dzień 5 – powitania i pożegnania

Minorowe nastroje nie utrzymały się długo. Wczesnym popołudniem ostatniego dnia w Bangkoku do naszych drzwi zapukały trzy znajome Lucka, które właśnie zawitały w Tajlandii i przejmowały po nas nasz apartament. Dziewczyny były bardzo zaskoczone tym, że w mieszkaniu zastały dodatkową lokatorkę, co przez chwilę kazało mi je powkręcać, że dziewucha zostanie w mieszkaniu wraz z nimi. Sytuację wyklarował Lucek, bo ja musiałem zwinąć się na drugą przymiarkę garnituru, który miałem otrzymać ostatecznie wieczorem tego samego dnia, na parę godzin przed wylotem ze stolicy Tajlandii.

Po moim powrocie, dość mocno opóźnionym przez dręczące Bangkok, potworne korki, wyszliśmy jeszcze wszyscy coś zjeść, co oczywiście skończyło się kolejnym pochlejem, uskutecznionym na słynnej Khao San Road oraz tylko drobinę mniej słynnej Rambuttri.

Bangkok - Khao San Road

Stara, dobra Khao San

Pijaństwo się przydało, bowiem po nim zmuszony byłem wyjaśnić naszej przykolegowanej Tajce, że nie ściemnialiśmy z tym wyjazdem dziś i najwyższa pora, żeby zebrała się na własny kwadrat. Dziewczyna przyjęła wieści dość mężnie, prosząc mnie tylko o zachowanie kontaktu na Facebooku. Jako zabawny epilog całej sytuacji dodam, że ten ostatni szybko się urwał, kiedy parę miesięcy później jej nowy chłopak zagroził mi, że dostanę kosę pod żebro, jeśli tylko kiedykolwiek postawię stopę w Istambule. Nie to, żebym się przestraszył, ale faktycznie od tej pory w Istambule nie byłem, więc nie zdziwcie się, jeśli kontakt ze mną urwie się po zameldowaniu w tym mieście.

Około 6:30 następnego dnia siedzieliśmy już w samolocie do Hanoi, gdzie mieliśmy spędzić kolejne 14 godzin, w oczekiwaniu na lot powrotny do Warszawy. Sił na jakiekolwiek spacery nie mieliśmy już wcale, więc po prostu przebimbaliśmy pół doby na lotnisku, na zmianę śpiąc, czytając i próbując nie zrujnować resztek budżetu na potwornie drogie, lotniskowe żarcie. Równo 24 godziny później (o ile zignoruje się kwestie zmiany strefy czasowej) postawiliśmy stopę na polskiej ziemi, a ja zakląłem szpetnie, bo to cholerne kolano, mocno nadwyrężone w Nha Trang, nadal mnie bolało. Tak jak wspomniałem, noga miała przestać mnie boleć dopiero rok później, podczas Wyprawy na Filipiny, do Singapuru i Hong-Kongu. Ale to już jest zupełnie inna historia, którą opowiem niebawem.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Wyprawie z 2011 roku i polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?