Odpalony Bangkok 2011, cz. 1 – wypasiona chata i kibelkowe masaże
Ostatnim przystankiem naszej odważnej, męskiej Wyprawy do Wietnamu w 2011 roku miał być… Bangkok. Stolica Tajlandii ma swoje pokusy, a my – jako grupa pełnych energii singli – doszliśmy do wniosku, że grzechem byłoby być w okolicy i z nich nie skorzystać. Tym sposobem, 19 dnia wyjazdu, koło godziny 19:00, stanęliśmy na tajskiej ziemi, pełni wiary w to, że gdzie jak gdzie, ale w Bangkoku to już na pewno epicko zachlejemy pały.
Dzień 1 – chata i spać
Nasz pobyt w Bangkoku zaczął się dość leniwie. Przede wszystkim, po przyjeździe odebraliśmy nasz apartament, zarezerwowany na jakimś z wcześnie powstałych klonów nieistniejącego jeszcze wówczas Airbnb. Mieszkanie, położone w pewnym oddaleniu od centrum Bangkoku, a do tego w zachodniej części miasta, do której turyści zapuszczają się raczej rzadko, było – jak na swoją cenę – prawdziwie luksusowe. Za kwotę 40 Euro dziennie (przypominam, że było nas czterech) dostaliśmy do dyspozycji niemal 100-metrowy apartament, wyposażony w 3 sypialnie, salon, przestronną kuchnię i dwie łazienki. Do tego mogliśmy korzystać z osiedlowej siłowni i basenu, na które jednak nawet nie zajrzeliśmy. Jedynym problemem było to, że każdorazową wizytę w mieście musieliśmy rozpoczynać od 20-minutowego przejazdu taksówką, którą haltował dla nas consierge z parteru. Dało się jednak z tym żyć.
Po przejęciu lokum, udaliśmy się tylko na niewielkie zakupy w 7-Eleven, po czym, po zrobieniu kilku piwek, poszliśmy grzecznie spać.
Dzień 2 – zakupy i clubbing
Drugi dzień również rozpoczęliśmy na zwolnionych obrotach. Zamiast oblatywać zabytki stolicy Tajlandii, postanowiliśmy… pójść na shopping.
Bangkok to istny raj, zarówno jeśli chodzi o zakupy markowe, jak i o powszechnie dostępne podróby, często będące końcówkami produkcyjnymi, wykonywanymi na czarno przez fabryki już po wypełnieniu danego kontraktu. Po wizycie w na Siam Square, gdzie oblecieliśmy najważniejsze centra handlowe, posiłkując się fast-foodem i lodami z mojego ulubionego Swensensa, trafiliśmy ostatecznie do galerii, nazwanej zagadkowo „MBK”. Tam Adaś po raz pierwszy doznał szoku związanego z faktem, jak dobrej jakości mogą być wykonywane w Azji podróbki znanych marek, ale nie wsiąkł w temat na tyle, by się przełamać i coś sobie kupić. Po portfele sięgneliśmy za to ja i Kusza, a do koszyków powędrowały koszule i spodnie, które mieliśmy zamiar założyć wieczorem, udając się na podbój sceny klubowej Bangkoku.
Po powrocie do apartamentu odkorkowaliśmy butelkę znanej w Tajlandii whisky 100 Pipers oraz wlaliśmy w siebie kilka SPY’ów – alkoholowych, słodkich trunków opartych na winie, które w Krainie Uśmiechu cieszą się nieustającym powodzeniem. Następnie, odwaleni jak woźni na pierwszy dzień szkoły, wsiedliśmy do taksówki i zażądaliśmy zawiezienia nas do Spicy – klubu, który zdążyłem już poznać kilka lat wcześniej i o którym wiedziałem, że zagwarantuje nam udaną zabawę.
Spicy to klub-instytucja, będący nie-tak-znowu sekretną imprezownią, otwierającą swoje podwoje po północy, kiedy „oficjalne” bary i lokale taneczne zostają zamknięte. Podobnych klubów jest w stolicy Tajlandii jeszcze kilka, ale ten jest zdecydowanie najbardziej znany, a jedną z jego cech charakterystycznych jest to, że co jakiś czas zostaje przeniesiony w inne miejsce – prawdopodobnie po to, aby nie nadwerężać cierpliwości sąsiadów. Nie mam pojęcia, gdzie Spicy był ulokowany w 2011 roku, bo to nie był jeszcze czas powszechnie dostępnego internetu i Google Maps, ale taksówkarz trafił tam bez pudła.
Już na samym początku chłopaki postanowili polecieć z grubej rury i na stole wylądowała butelka whisky – nawet pomimo tego, że w 300 bahtów, będących ceną za wejście do klubu, wliczone są dwa drinki. Koło godziny 2:00 w Spicy było już tyle ludzi, że prawie się pogubiliśmy, a ja zrzuciłem dopiero co kupioną koszulę niby-Dolce & Gabbana i paradowałem w białej podkoszulce-żonobijce, czego wstydzę się po dziś dzień. Pomimo tego, o 6:00 w nocy udało mi się tak skutecznie zagadać jedną z obecnych na miejscu, tajskich dziewuch, że ta została z nami w apartamencie do końca wyjazdu. Kusza, w tym samym czasie rozpracowujący jedną z jej koleżanek, miał mniej szczęścia, a kiedy ostatecznie się poddał, kazałem mu iść na pocieszenie do kibelka.
Dzień 3 – smutki Lucka i (prawie) pożar
Ja mój trzeci dzień w Bangkoku spędziłem głównie w apartamencie, przede wszystkim zastanawiając się, jak pozbyć się tajskiej panny, która bardzo szybko poczuła się u nas jak u siebie. Po paru godzinach doszedłem do wniosku, że jej towarzystwo jest na tyle nieszkodliwe, że nie będę zgrywał buca i po prostu przeszedłem nad jej towarzystwem do porządku dziennego. No cóż – Tajlandia.
Towarzystwo dodatkowej duszy na pokładzie najgorzej znosił Lucjan, który – mocno przybity tym, że wyjazd zmierzał ku końcowi, a on nie zobaczył nawet połowy cycka – od rana tankował w mieszkaniu rum. Dwóch pozostałych członków wyprawy postanowiło nie marnować dnia. Adam z Kuszą wsiedli do tuk-tuka i, poinstruowani wstępnie przeze mnie, udali się na zwiedzanie Bangkoku. Po wizycie w Pałacu Królewskim zwiedzali nadal tak skutecznie, że parę godzin później pojawili się w apartamencie z kwitkami, upoważniającymi ich do odbioru nowiutkich, szytych na miarę garniturów, które obstalowali sobie w międzyczasie. Kusza był tym wszystkim tak doszczętnie zachwycony, że spalił podgrzewane w mikrofalówce danie, powodując załączenie czujnika dymu i dość flegmatyczną panikę consierge’a z dołu, który przed włączeniem spryskiwaczy przytomnie do nas zadzwonił i spytał, czy aby faktycznie spowodowaliśmy pożar. Nie jestem pewien, czy tak to powinno działać, ale powiedzmy, że w naszym konkretnym przypadku nie był to aż tak bezsensowny pomysł.
Nieco zmęczeni po imprezie dzień wcześniej, dzień postanowiliśmy zakończyć na spokojnie, tym bardziej, że następnego mieliśmy mieć gości.
Brak komentarzy