Mongolska muzyka, czyli gwałt na uszach

Zajmując miejsca w autobusie byliśmy już przygotowani na to, że poczekamy sobie na odjazd. Tym, na co nie byliśmy przygotowani, była mongolska muzyka

Nie, nie chodzi tu o dziwne, nosowe buczenie, o którym niektórzy z Was mogli słyszeć. Te tradycyjne melodie to raczej element folklorystyczny, którego nie puszcza się w radiu czy telewizji. To, co zaatakowało nas z autobusowego telewizora, było przerażającą, 3-godzinną mieszanką chińsko-podobnego szajsu z ponurą podróbką europejskiego popu.

Jak się przekonaliśmy, w ojczyźnie Dżyngis-chana na topie są: z jednej strony – patriotyczne marsze wyśpiewywane jednoosobowo przez jegomościa o głosie, który zawstydziłby chór Aleksandrowa; a z drugiej – zbliżone do j–popu kawałki, śpiewane przez chude jak śmierć dziewuchy w zaawansowanym stadium padaczki. To wszystko przeplatane jest w proporcjach 50/50, zapętlone i tak głośne, że Chińczycy wyłączają nasłuch satelitarny. Może jest to metoda.

Oczywiście, zanim nasz wehikuł marzeń ruszył, cały przygotowany przez naszego kierowcę repertuar zdążył już polecieć trzy razy. Po nieśmiertelnym Butterfly (klip tylko dla odważnych – zauważcie jednak, że kawałek jest śpiewany przez białych), znanym mi wcześniej – o zgrozo – z gier z serii Dance Dance Revolution, następował sążnisty marsz z mongolską flagą w tle. Potem wpadł jakiś łzawy chinese-like kawałek, obowiązkowo śpiewany przez obciętego pod krzywy garnek nastolatka i tak wkoło, kurwa, Macieju, aż do stolicy. Co zabawne, nasi współpasażerowie byli nieodmiennie zachwyceni dobranymi kawałkami, dzięki czemu mieliśmy okazję połączyć naszą podróż z najnudniejszym recitalem karaoke na świecie. Jedyną godną wzmianki przerwą była przeprawa przez most pontonowy – najwyraźniej na tyle niestabilny, że cała czereda musiała wysiąść z autobusu i iść za nim po platformach, zostawionych przez wycofującą się armię radziecką, a to wszystko w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Gdyby nie dolatujące z wnętrza zapytywania, gdzie też podział się nasz piękny samuraj, byłoby naprawdę znośnie.

Co znamienne, przez całą drogę nikt nie zajął nam miejsc. Gdyby ktoś zapytał mnie o azjatyckie znaczenie wyrażenia „white power!”, ten przykład wskazałbym jako udatne jego zobrazowanie. Tym zjawiskiem zajmę się jednak szerzej przy okazji relacji z wyprawy z 2008 roku.

Po kilkunastu godzinach „pojezdki” w oddali zobaczyliśmy wreszcie coś, co – przy odrobienie dobrej woli i znacznie większej ilości mocnego alkoholu – można by uznać za cywilizowane zabudowania. Stolica, panie!

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Wyprawie z 2007 roku lub o Mongolii oraz polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

*zdjęcie autorstwa M.

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?