Birma – notatki różne, cz. 2

Część I

RELIGIA I WIERZENIA

Prawie 90% społeczności Birmy to buddyści (jest też silna społeczność islamska, trochę katolików, a także ok. 25 Żydów mieszkających w Rangunie). Co ciekawe, spora część ludności łączy buddyzm z wierzeniami animistycznymi (Nat) – typowym mumbo-jumbo rodem z opowiadań fantasy. Zgodnie z nim na świecie istnieją duchy, które mogą pomagać lub szkodzić, w zależności od humoru, a te szczególnie wkurzone lubią opętywać ludzi i kierować nimi tak, by po całym procederze człowiek miał się czego wstydzić (dotyczy to także kobiet, które w przypadku opętania trzeba egzorcyzmować – inaczej są uważane za „nieczyste” i nie mogą się hajtnąć). To, co duchy lubią, to między innymi głośna muzyka albo to, co muzyką nazywają w Birmie, a co często brzmi jak para słoni bzykająca się w fabryce rattanowych mebli.

Król Anawrahta chciał początkowo wykorzenić wiarę w Nat, ale – jak łatwo się domyślić – nie szło mu to najlepiej. Poszedł więc po rozum do głowy i włączył do 36. nazwanych duchów (i paru kolejnych setek nienazwanych, w tym zapewne tych odpowiedzialnych za skarpetki gubiące się w pralce) ducha nr 37, który miał być poddanym Buddy, w wyniku czego sprytnie zazębił wierzenia. Wierzący w Nat często manifestują ten fakt w typowy dla wierzeń animistycznych sposób, a więc np. poprzez przebieranie kokosów w sukienki albo wiązanie biało-czerwonych wstążek na lusterkach samochodów (nikt nie chce, żeby dobrał mu się do dupy duch przeciekającej miski olejowej).

Należy jednak pamiętać, że najważniejszy w oczach większości mieszkańców kraju jest Budda i to wokół niego kręci się teologia w tym kraju. W związku z tym źle widziane jest dotykanie ludzi (w tym dzieci) po głowie, wskazywanie czy dotykanie rzeczy stopą i darcie łacha ze świątobliwego grubasa, lol. Przy wchodzeniu do świątyń i domów zdejmuje się buty – na znak szacunku. Ponadto podłoże religijne (z tego, co zrozumiałem) ma też podawanie ręki i wręczanie pieniędzy jedną ręką podczas kiedy druga przytrzymuje ją za przedramię. Głupie jakieś.

SPORT

To mnie zupełnie nie jara, ale akurat w przypadku Birmy jest dość ciekawe – szczególnie druga część.

Ze sportu popularny jest tutejszy kickboxing (trochę podobny do muay thai) ze zrytualizowanymi, buddyjskimi wstępem i zakończeniem. Do tego dochodzi chinlon – typowo birmański sport (można powiedzieć, że endemiczny) polegający na drużynowym (ale nie rywalizacyjnym) przekopywaniu rattanowej piłki od gracza do gracza (po okręgu; tak, wiem – w tym akapicie jest bardzo dużo nawiasów). Istnieje również wersja podobna do tajskiej siatkówki, gdzie piłki dotyka się wyłącznie głową i nogami – w tym wariancie już mamy punkty.

ZDROWIE

Tu szybka notka dla tych, którzy kiedyś chcieliby się do Birmy wybrać. Generalnie zdrowie obywateli tego pięknego kraju w zasadzie niewiele mnie obchodzi, ale jadąc na miejsce warto zawsze rozeznać się, jakiego cholerstwa można od nich dostać.

Z informacji, które zdobyliśmy, spora część kraju boryka się z problemem Malarii – zwłaszcza części najmniej cywilizowane. Tu osobiście postanowiłem zaryzykować, bowiem Malarone to środek upierdliwy w dawkowaniu (nie mówiąc już o Lariamie), a ponadto kurewsko drogi. Wierzę, że porządna moskitiera i repelenty mogące w dużych dawkach zabić słonia powinny wystarczyć.

Do tego dochodzą standardowe niebezpieczeństwa chorobowe dla regionu. Wirusowe zapalenie wątroby typu A i B to coś, na co zawsze warto się zaszczepić, choć wiąże się to ze sporymi wydatkami (w Warszawie to trzy dawki po 200 zł, przy czym pierwsze dwie robi się przed wyjazdem – w odstępie miesiąca; a następną po 6 kolejnych miesiącach, w ramach ugruntowania na dobrych kilka lat). Tężec i błonica? Warto – nigdy nie wiadomo, czym człowiek zatnie się po pijaku. Zresztą to jednorazowy koszt 80 zł. Wreszcie – dur brzuszny, czyli największe realne niebezpieczeństwo. Szczepionka kosztuje ok. 240 zł i robi się ją jednorazowo. Łatwo wyliczyć, że komplet takich szczepień zamyka się w 750 zł, co stanowi niewątpliwie spory wydatek, ale umówmy się, że lepiej rzucić w problem forsą niż potem zdychać na szpitalnym łóżku gdzieś w Rangunie.

Kolektywnie postanowiliśmy zrezygnować nie tylko z tabletek na malarię, ale także z „opcjonalnej” szczepionki na polio (cudzysłów dlatego, że tak naprawdę żadne szczepienia nie są obowiązkowe) oraz ze szczepienia na… wściekliznę. To ostatnie okazało się potwornie drogie (3 strzały po circa 200 zł), więc doszliśmy do wniosku, że po prostu będziemy bardzo ostrożni w okolicach nadaktywnych małp.

Brak komentarzy

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?