Piekło na wodzie, czyli o chińskich promach
O żesz kurwa – powiedziałem stojąc w progu naszego „apartamentu” – Nie wierzę.
Gdyby piekło było statkiem, to zaprojektowano by je na podstawie naszego promu. 6 piętrowych łóżek wciśnięto na parę metrów kwadratowych, a następnie położono na nich materace, poduszki i prześcieradła. To zapewne było 10 lat przed tym, jak wkroczyliśmy do naszej luksusowej kajuty. Od tego czasu nikt nie pokusił się, by zmienić pościel, czy choćby zmyć podłogę, na której widać było ewidentne dowody na to, że nie wszyscy w pomieszczeniu dobrze radzili sobie z chorobą morską. Po dokładniejszym przeegzaminowaniu pościeli doszliśmy do wniosku, że niewątpliwie obecne na pokładzie myszy/szczury mają problem z dotarciem do wyżej położonych prycz, o czym świadczyła mniejsza ilość bobków. Gniazdo gryzoni zlokalizowaliśmy w szafce – najwyraźniej upodobały sobie miłe ciepło styropianu w schowanych tam kapokach. Obrazu nędzy i rozpaczy dopełniali współpasażerowie – zawieszeni gdzieś pomiędzy chorobą morską a delirką po jakichś dragach. Nie było to do końca realia, które wpisywały się nasz plan uroczego rejsu.
Ale – jak się nie ma co się lubi, to się kradnie.
Szybki tour po statku udowodnił nam, że nasza kabina jest jednym z przyjemniejszych miejsc w całej tej ostoi luksusu. Dobra tam, pomyśleliśmy, prześpimy się i rano spojrzymy na wszystko świeższym okiem. Najpierw jednak warto było się umyć, w końcu spędziliśmy – w podróży i łażąc po mieście – ostatnie 2,5 doby.
Prysznic… cóż. Napiszę tak: zasłona milczenia musiałaby być bardzo gruba, żeby nie było przez nią słychać naszego krzyku. Obie kabiny prysznicowe na statku wyglądały jak plan filmowy Piły. Brudne, obdrapane pomieszczenie wielkości 1,5 m2 było głównie siedliskiem kamienia, wszelkiej maści grzybów (z których niektóre na pewno były trujące) oraz kilku wybitnie dużych pająków, zwieszających się malowniczo z sufitu na pajęczynach o grubości przedramienia przeciętnego bywalca siłowni. Większość wrednych bestii prężyła swe zgrabne odwłoki w okolicach wystającej ze ściany rurki, którą ktoś w pijackim przypływie litości mógłby nazwać prysznicem. Sama w sobie rurka również nie budziła zaufania, bowiem w głównej mierze składała się z rdzy, ani chyba datowanej na okres prekolumbijski. Drugą połowę stanowił kamień, zapewne sprowadzony specjalnie z Wysp Wielkanocnych. Ku naszemu zaskoczeniu, kurki odkręcały się nawet żwawo, zarzygując pomieszczenie brązowawym płynem o konsystencji wody, którą zazwyczaj widuje się po gotowaniu kalafiora (co tyczyło się również zapachu). Niemniej, O. i ja postanowiliśmy skorzystać z tego dopustu bożego i spłukać się czymkolwiek, dopóki była na to okazja. Wiadomo jednak, że przed prysznicem – w jakiejkolwiek postaci – warto najpierw skorzystać z toalety.
Zapewne domyślacie się już, co będzie dalej.
Wyobraźcie sobie spore pomieszczenie, którego ściany tak przesiąkły już zapachem ekskrementów, że równie dobrze można by było używać ich jako nawozu organicznego. Pod ścianami pomieszczenia, na kształt kanciastej, odwróconej litery „U” biegnie obłożona płytkami rynna, do której wpada wszystko, co człowiek raczy tam zrzucić lub wylać z siebie. Rynna z kolei poprzecinana jest z kolei ściankami z powyginanej dykty, która zakrywa kucającego człowieka mniej więcej do połowy ramion. Jeśli chodzi o sikanie, to nie jest to wielki problem. Męski interes schowany jest na tyle dobrze, żeby żaden okazjonalny Chińczyk nie dostał kompleksów. Wyższa szkoła jazdy zaczynała się w toalecie damskiej oraz męskiej w wypadku, kiedy ktoś był zmuszony do tzw. „dwójki”.
Imaginujcie sobie taką sytuację: wchodzicie do rzeczonej „toalety”, w której wolne jest tylko jedno z pięciu miejsc (co sygnalizowane jest przez cztery wystające znad dykt, uśmiechnięte twarze). Zajmujecie coś, co z braku lepszego określenia należy nazwać „kabiną”, zsuwacie portki i całą resztę, kucacie nad rynną zwróceni w losowym kierunku… a tam Chińczyk, który bezpardonowo wlepia w Was swoje skośne gały i szczerzy się tak, jakby chciał Was zjeść. Uśmiechacie się zdawkowo i z zakłopotaniem przestępujecie nad rynną, aby odwrócić się w drugą stronę. A tam – jak w koszmarze zakonnicy: kolejny Chińczyk z zainteresowaniem przypatruje się Wam tak, jakbyście przyszli do toalety żeby zagrać z nim w ping-ponga. Słowo daję, jeden z nich prawie na pewno chciał mi podać dłoń na powitanie. Nie mówię, że jestem brzydliwy czy coś, ale umówmy się – nikt nie jest przyzwyczajony do defekacji w towarzystwie, dla którego najwyraźniej jesteście największą atrakcją w pomieszczeniu. Z tego powodu przez kolejne 3 dni byliśmy zmuszeni z M. uskuteczniać praktykę trzymania drzwi jeden dla drugiego – głowę daję, że jeszcze ze dwa dni i bylibyśmy zmuszeni zsynchronizować ruchy jelit.
Nie muszę chyba pisać, że w związku z wyżej opisanymi realiami korzystaliśmy z toalet tak rzadko, jak tylko się dało i zazwyczaj w późnych godzinach wieczornych, kiedy ruch był najmniejszy.
Pod koniec tego wieczora byliśmy niemal pewni, że gorzej być nie może. Ha.