Rowerem dookoła skał
Dwa następne dni spędziliśmy na dwóch kółkach. O. nie miała okazji pojeździć na rowerze w Pekinie, więc zeszliśmy do recepcji, wzięliśmy trzy graty, w których sami musieliśmy dokręcić śruby i dopompować oponki, a następnie ruszyliśmy w trasę.
Tak jak w przypadku większości azjatyckich miejscowości turystycznych, zgiełk i hałas znikają zaraz za pierwszym słupkiem granicznym, zastąpione przez miejscowy ruch samochodowy i rustykalność do kwadratu. Tak było i w tym przypadku.
Niby nic specjalnego, ale na dobrą sprawę to była pierwsza okazja na zetknięcie się na żywca z chińskim ruchem ulicznym, więc przez godzinę nie przekraczaliśmy 10 km/h. Skłoniła nas do tego przygoda w tunelu już na samym początku przejażdżki, kiedy to na własnej skórze przekonaliśmy się, że w narodzie kraju środka wciąż pokutuje przesąd na temat tego, że światła spalają benzynę. Wyobraźcie sobie, że wjeżdżacie do ciemnego jak dupa tunelu na rowerze, na którym jakiś Chang jeździł podczas wojny opiumowej, a zaraz za Wami wjeżdża tam ciężarówka bez świateł, którą zapewne wnuczek owego Changa woził żołnierzy uciekających na Taiwan. Człowiek czuje się jak w najlepszym domu strachów, z tą różnicą, że to co tak ryczy i trąbi (klakson w Azji zdaje się zastępować światła większej części populacji) może Cię faktycznie zabić. Przeżycia są na tyle niezapomniane, że postanowiliśmy wrócić do miasta inną trasą.
Co nie było łatwe – w końcu parę dni wcześniej jakiś fajfus zajumał nam przewodnik.
Na szczęście pomocna załoga naszego hostelu odbiła nam na ksero świstek papieru z czymś, co początkowo wydawało nam się obrysem czyichś rzygowin, a faktycznie okazało się namazaną odręcznie mapą okolicy z naniesionymi najciekawszymi miejscami.
Rzecz jasna, obawa o własne życie w połączeniu z wrodzoną pierdołowatością sprawiła, że ze wzmiankowanych punktów odwiedziliśmy tylko dość niestandardową skałę z wielką dziurą w środku, a w dodatku zrobiliśmy to dopiero następnego dnia. M., który – gdyby przyszedł na świat tuż po Pierwszej Wojnie Światowej w Niemczech, na pewno dowodziłby jakąś wyjątkowo wredną formacją SS – z nieznoszącym sprzeciwu zacięciem stwierdził, że rower otwiera nam możliwości do zwiedzania tych miejsc wokół Guilin, które normalnie nie byłyby dla nas dostępne. W związku z czym przez kilka kolejnych godzin mieliśmy niewątpliwą przyjemność przypatrzeć się z bliska wielu okazom niezwykle zaciekawionego bydła; wykąpać się w rzece razem ze wzmiankowanym, a także doświadczyć niewątpliwej frajdy unikania defekowanych przez owo bydło szczątek roślinnych, które z ponurą regularnością spływały jej nurtem.
A. No i widzieliśmy, jak chińska rodzina skóruje psa na lunch. Mina O. – bezcenna.
Do tego wszystkiego doszła oczywiście niezliczona wręcz ilość widoczków, w których przeważały pola ryżowe, szczęśliwi wieśniacy łowiący ryby (i unikający krowich placków) oraz monumentalne skaliszcza, wyrastające z ziemi niczym tysiącletnie drzewa. Żeby było bardziej poetycko, O. zachwyciła się tym wszystkim do tego stopnia, że zgubiła się na obwodnicy. Zrobiła to w sposób tak umiejętny, że niemal zdecydowaliśmy się zgłosić zaginięcie. Niemal.
*zdjęcia autorstwa M.