Birma 2014 – start!
Naszą wyprawę do Birmy rozpoczęliśmy 2 stycznia 2014 roku, to jest tuż po tym, jak wszyscy zachlaliśmy mordę na Sylwestra, a następnie pozbieraliśmy godność do kupy i, razem z resztą gratów, zapakowaliśmy do naszych plecaków. Rzecz jasna, tym procesem chwaliliśmy się wszyscy na Facebooku, a ja osobiście rozpocząłem trend publicznego darcia mordy na temat tego, jak niewiele szajsu spakowaliśmy. Ale zaraz – może zacznę od tego, kim byli Ci „wszyscy”.
Na tegoroczną wyprawę wybierało się 5 osób. Ja z moją lubą, którą nazwę tutaj klasycznie inicjałem: B. Do tego dochodził M., czyli mój towarzysz z poprzedniej wyprawy na Filipiny (o której napiszę za czas jakiś); jego dziewczyna: Mo. oraz koleżanka wspomnianej: Ma. Jak widać, grupa postanowiła nie ułatwić mi późniejszego pisania relacji. Następnym razem ważnym selekcyjnym czynnikiem przedwyjazdowym będzie imię.
Tak czy owak, nasze bagaże po spakowaniu imponowały zwartością. Mój zmieścił się w rekordowych 12 kilogramach, B. miała ciut mniej, a Ma. pobiła wszystkich swoimi 10 kilogramami. Wróżyło to dobrze – zakładałem, że w kobiecym bagażu ważącym mniej niż 10 kg nie bedzie miejsca na pierdoły pokroju puderniczek czy lakierów do paznokci. Jak się jednak okazało, nie znałem życia.
Punktualnie o 4 rano pojawiliśmy się na Okęciu, eksperesowo przeszliśmy odprawę i wsiedliśmy na pokład pierwszego samolotu. Do Rangunu mieliśmy dostać się stosunkowo bezpośrednią, ale dość czasochłonną drogą – lecieliśmy przez Amsterdam (gdzie spędzaliśmy 4 godziny) i Guangzhou w Chinach (z dość pokaźną, 8-godzinną przerwą). Lądowanie na miejscu zaplanowane było na dzień następny, w okolicach godziny 16:30 czy coś. Także – 24 godziny w podróży, nie w kij pierdział.
Amsterdam powitał nas strefą wolnocłową pełną tulipanów, plastikowej marihuany i całej kupy tego ich pomarańczowego gówna. Zrezygnowaliśmy z zakupów na rzecz Burger Kinga, w którym przeputaliśmy dziką kasę na dokładnie te same hamburgery, które za połowę tej kwoty zjedlibyśmy w Polsce. Niemniej – i tak z B. trochę za późno skapnęliśmy się, że boarding już się zaczął, co zaowocowało szalonym biegiem przez pół lotniska i karcącym spojrzeniem naszych współtowarzyszy, którym obdarzyli nas w samolocie.
Do Chin lecieliśmy już „właściwymi” liniami, czyli Southern China (do Amsterdamu dostaliśmy się KLM-em, który – sądząc po serwowanych kanapkach – ma lekkiego pierdolca na punkcie pieczywa pełnoziernistego). Lot, poza tym że trwał 11 godzin, nie wyróźniał się niczym specjalnym – no, może poza tym, że po raz kolejny otrzymałem krnąbrny monitor zagłówkowy, z uporem maniaka odmawiający moim palcom przywileju obsługi dotykowej. Pokładowe systemy rozrywki w pełni nas usatysfakcjonowały – mogliśmy wybierać spośród ponad 30 różnych filmów, a nawet kilku gier, które poziomem trudności zbliżone były do układania cyfr rzymskich z zapałek.
Potem zaczął się mały koszmarek. Guangzhou, jeśli wierzyć informacjom ze strony internetowej właściwego lotniska, dysponuje trzecim pod względem wielkości portem lotniczym w Chinach. B. zrobiła wcześniej pełen research, nieco kulawy ze względu na to, że wspomniana wcześniej strona w większości była po chińsku. Nastawialiśmy się więc na lekki shopping alkoholowy połączony z upojeniem na miejscu. Rzecz jasna, nic z tego nie wyszło.
Lotnisko okazało się wielkie i interesujące jak martwy wieloryb. Dokładniej – początkowo wzbudziło nadzieję na wielką przygodę, a potem okazało się, że wszystko co dostaniemy, to bardzo dużo śmierdzącej, wolnej przestrzeni. Szwędaliśmy się po niej niemrawo, a właściwie szwędali się wszyscy poza mną, bowiem z jakiejś przyczyny potwornie zmorzyła mnie senność. Poddając się jej, jak ostatni menel wybrałem sobie cichy kącik, podłożyłem plecak pod głowę i poszedłem spać. O dziwo, udało mi się w ten sposób przeleżeć ponad 4 godziny.
W ten sposób przebiedowaliśmy jakoś do 14:40. B., nie mając nic innego do roboty, spędzała czas na robieniu zdjęć pluszowym pandom i paczkom marynowanych kaczych stóp; reszta natomiast kupiła jakieś chińskie, paczkowane pyszności, by następnie wypieprzyć je z niesmakiem do kosza tuż przed odlotem.
Potem poszło jak z płatka – ostatni lot trwał zaledwie 2 godziny z ogonkiem, choć jedyną atrakcją podczas jego trwania był niezbyt smaczny posiłek, dający nam pewne pojęcie o tym, co przez następne trzy tygodnie będziemy jeść w Azji. W Rangunie wylądowaliśmy nieco przed czasem, już w samolocie liżąc szyby w oczekiwaniu na podmuch gorącego powietrza. Nie zawiedliśmy się.