Z Lil Waynem pod wodospad
Wstawanie bladym świtem szybko stało się w Birmie swoistym standardem. Nawet dziewczyny poniewczasie się przyzwyczaiły i nauczyły tego, że wszystko lepiej przygotować sobie wieczorem – tym bardziej, że poranki na północy kraju witały nas usilnymi próbami odmrożenia dupy. Zwyczaj wykładania podłóg w pokojach hotelowych terakotą, jakkolwiek logicznie uzasadniony, dokładał się do porannego zimna dodatkową cegiełką, która co rano waliła nas w głowę na pełnej kurwie.
Niemniej, i tym razem, to jest na początku 11. dnia naszego pobytu w Złotej Krainie, wstaliśmy o 6:30, wzięliśmy prysznic w wodzie, którą mianem „letniej” mogliby określić co najwyżej niewysocy mieszkańcy północnej Granlandii, a następnie zapakowaliśmy się do podstawionej trishaw.
Wierzcie mi lub nie, ale prowadził ją Lil Wayne. Bez kitu.
Gość, z zębami kojarzącymi się jednoznacznie z pułapką na niedźwiedzie, żółtą czapką z daszkiem nasuniętą na bakier, kajdanem zajumanym Misterowi T. i w koszulce za dużej o niego nie tyle o rozmiar, co o przynależność rasową, od początku sondował nas muzycznie, dyskretnie coraz głośniej zapuszczając beat z tuby basowej. Kiedy okazało się, że birmański (najprawdopodobniej) rap to to, co polskie tygrysy lubią najbardziej o 7:30 rano, dowalił volume na maksa, czym jednocześnie ostatecznie zmusił nas do zaprzestania wszelkich rozmów i rozpoczęcia udawania, że jesteśmy żółtymi raperami. Było w dechę.
Podróż jednak przez chwilę przesłoniła nam sam cel. Jechaliśmy do wodospadów Asakan, zlokalizowanych nieco na zachód od Pyin Oo Lwin i, obok ogrodów w tym mieście, do których ostatecznie nie zajrzeliśmy (bo to ogrody), będących jedną z najładniejszych rzeczy, które można zobaczyć w okolicy.
Wodospady Asakan odwiedzić warto, a powodów takiej sytuacji jest kilka. Raz – związane jest to z krótkim, ale malowniczym trekkingiem, podczas którego można odwiedzić niewielką świątynię zlokalizowaną wewnątrz klaustrofobicznej jaskini. Może nie jest to najpiękniejszy „budynek” sakralny na świecie (głównie ze względu na powciskane w każdy kąt węże świetlne), ale na pewno jedna z najbardziej przytulnych miejscówek jaskiniowych, w jakich byłem w życiu. Dwa – sam wodospad jest bardzo konkretny, bije od niego charakterystyczna bryza, a twardziele pokroju M. mogą zamoczyć dupę w sadzawce, którą tworzy (przy czym tak naprawdę z kąpielą warto zaczekać do południa, bo wtedy człowiek ma szansę wyschnąć na słońcu). Dodatkowymi atrakcjami w naszym przypadku były dwa króliki, które kicały sobie radośnie po okolicy, a także… martwy ptak. Martwym ptakiem był jakiś myszołów czy inny krogulec, wiszący za skrzydła – niczym Chrystus ptasiego narodu – na zbitym byle jak stelażu. Cel tej praktyki pozostał dla nas nieznany (nikt w pobliżu nie mówił po angielsku), ale być może chodziło o to, by odstraszyć inne ptasiory od hasających króli. Kto by tam zrozumiał tych żółtków.
O 12:00 byliśmy już z powrotem w hotelu, nakarmieni w drodze powrotnej kolejną solidną porcją birmańskiej, czarno-żółtej (black and yellow!) muzy. Po porządnym śniadaniu w piekarni w zupełnie europejskim, a konkretniej francuskim stylu (był nawet crème brûlée), zrobiliśmy jeszcze „małe zakupy” (ja kupiłem wspomniane wcześniej obleśne nożysko; B. parę podejrzanych Converse’ów i kolejne szpanglasy), a następnie zapakowaliśmy się do kolejnej elektrorikszy i popędziliśmy na dworzec autobusowy. Naszym następnym celem było Hsipaw.