Nudy w Ngapali (?)…

Nasze pełne trzy dni na miejscu spędzaliśmy leniwie, choć udało nam się zliczyć kilka nielicznych miejscowych atrakcji, włącznie z wyganianiem z szafy żaby, która pomyliła ją z drzewem (ku uciesze mojej i przerażeniu dziewczyn).

To, co należy wiedzieć o Ngapali zanim się przyjedzie na miejsce, to to, że nie jest to w żadnym wypadku kurort plażowy w rozumieniu europejskim. Nie znajdziecie tu żadnych klubów, dyskotek czy beach-barów w takim kształcie, do jakiego przyzwyczajają turystów Tajlandia, Indonezja czy jakiekolwiek inne azjatyckie państwo z dostępem do morza. Nędzną namiastką tych ostatnich są rozliczne restauracje, o których pisałem wcześniej, poprzetykane kilkoma sklepami spożywczo-pamiątkowymi. Do tego dochodzą ośrodki turystyczne (od drogich po bardzo drogie) i to w zasadzie wszystko. Mówiąc krótko – jeśli się tu wybieracie, nastawcie się raczej na dość nudne wieczory bez muzyki i hałasu. Późną porą rozrywkę będziecie musieli zapewnić sobie sami, zapewne za pośrednictwem taniej gorzały.

Ngapali

Stosunkowo imponujące palmy…

That said, należy jednak oddać Ngapali trochę sprawiedliwości, bo kilka dni da się tu w miarę rozsądnie zagospodarować.

Przede wszystkim, w Ngapali mamy plażę uznawaną za najpiękniejszą w kraju – nie do końca wiadomo przez kogo i dlaczego, ale jednak. Wybrzeże w miejscowości faktycznie robi dość miłe wrażenie, jest odpowiednio szerokie i stosunkowo czyste, o ile nie przeszkadzają Wam martwe kraby i okazjonalne butelki po Myanmarze. Do tego dochodzą palmy kojarzące się jednoznacznie z Miami (zapomnijcie jednak o duperach w stringach i bez staników – nie ten region), słomiane parasole oraz drewniane leżaki, które z daleka wyglądają na wygodne, a z bliska – na krzesła elektryczne z demobilu. Każdy ośrodek ma swój wydzielony kawałek plaży, choć nikt raczej nie będzie robił Wam problemów, jeśli zapragniecie przez chwilę posiedzieć na „nie waszym” terenie, o ile nie będzie to teren, za który ktoś inny płaci naprawdę gruby hajs. Jeśli znudzi się Wam siedzenie na leżaku, gapienie się w szmaragdowe morze i spalanie się na tłustą skwarę, zawsze możecie wejść do wody, ciepłej jak babciny rosół, choć ze znacznie mniejszą ilością szumowin (tylko uważajcie na nieprzyjazną faunę – M. przeżył chwilę grozy z małymi rekinami rafowymi). A kiedy znuży Was i to, i ciągłe wpierdalanie krewetek w okolicznych barach, możecie zawsze iść na masaż.

Jak powszechnie wiadomo, w Azji wschodniej masować umie każdy obywatel, a połowa specjalizuje się dodatkowo z happy endach, męską część populacji włączając. Czy wszyscy Ci ludzie faktycznie powinni wykonywać taki zawód? Pewnie nie, bo jednak masażysta powinien skończyć jakiś kurs, który zagwarantuje, że w przeciągu pierwszych 10 minut nie zrobi z Waszych ścięgien rozgotowanego spaghetti. Niemniej, plażowy masaż to zawsze bardzo przyjemna sprawa, choćby robił go Wam ślepy szympans z permanentną erekcją. No a już zwłaszcza, kiedy jeden zabieg trwa około godziny, a kosztuje w okolicach 8-10 dolców. Ja i B. korzystaliśmy z tej „atrakcji” na tyle często, że straciliśmy rachubę, za każdym razem wybierając inną odmianę. Należy jednak pamiętać, że azjatyckie odmiany masażu to często niepełnosprawni krewni jogi, niejednokrotnie pozostawiający po sobie niewielkie siniaki czy lekki ból mięśni – przynajmniej na początku.

Tyle, jeśli chodzi o to, co można robić stricte na miejscu. Pozostaje jeszcze powiedzieć, co da się robić w bezpośredniej okolicy.

Brak komentarzy

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?