Samochód w Tajlandii – jak tego NIE robić?
Na lotnisku, na które zresztą jedzie się pół roku, spędziliśmy 2,5 godziny, zanim obsługa łaskawie wpuściła nas na pokład samolotu. Lot maszyną Aerosvitu, który w 2008 roku (a także później) był najtańszym sposobem dostania się do Bangkoku z Europy, minął nam w try miga.
Zupełnie inaczej było z czasem spędzonym na Suvarnabhumi już po przylocie.
Jeszcze w Polsce zdecydowaliśmy, że po Tajlandii będziemy przemieszczać się za pomocą wynajętego samochodu. Wszystkie formalności załatwiliśmy przez internet, wybraliśmy wymarzony wehikuł (była to niedostępna w Europie Toyota Hilux Vigo z silnikiem 3.0), opłaciliśmy zaliczkę, a następnie – razem z M. i D. – wyrobiliśmy międzynarodowe prawo jazdy (co sprowadziło się do zapłacenia dwudziestu-kilku złotych i dostarczenia dwóch zdjęć). Na miejscu pozostało tylko podpisać dokumenty i zgarnąć gablotę. TYLKO.
Problemy zaczęły się, kiedy tylko wyszliśmy do hali przylotów. Thai Rent a Car nie postarało się o biuro na miejscu, a my wyznaczyliśmy godzinę odbioru na 6:00 rano. Była 4:00. Co tam, pomyśleliśmy, poczekamy 2 godzinki i będzie dobrze. Po 3 godzinach doszliśmy do wniosku, że dobrze bynajmniej nie jest, bo nasz agent najpewniej już sam rozbija się Hiluxem gdzieś w okolicach Phuket, płacąc za dziwki i koks naszą zaliczką. Zaczęliśmy dumać, co z tym fantem zrobić.
Przyparty przez nas do muru pracownik obsługi lotniska coś tam pojazgotał, przyprowadził drugiego, ten trzeciego, a ten z kolei przywlókł ze sobą jegomościa odstrzelonego w garnitur, który zazwyczaj widuje się na rozkładówkach Forbesa (zapewne jeden z pierdyliona miejscowych krawców zobaczył go właśnie tam, a następnie wykonał kopię ze ścinków, które zostały mu po przycięciu firanek). Rzeczony jegomość okazał się dokładnie tym, którego szukaliśmy, co udowodnił przez zapakowanie nas do merola i odwiezienie do siedziby Thai Rent a Car, gdzie wreszcie otrzymaliśmy kluczyki do fury. Nie otrzymaliśmy za to zamawianej z samochodem nawigacji GPS, ale mniejsza o to. Dlaczego? Napiszę później.
Garniturowaty wpakował nas następnie do naszego Hiluxa, przewiózł z powrotem na lotnisko (dlaczego? Tego nie wiemy do dziś), by wreszcie uśmiechnąć się miło, przekazać nam dokumenty i rozmyć się w tłumie żółtków, którzy w międzyczasie zaczęli szturmować terminal odlotów. Tuż przed zniknięciem ustaliliśmy z nim tylko, że samochód oddamy w Chang Rai, pod siedzibą Thai Airways. Zapamiętajcie tan fakt, bo będzie później ważny.
Wydawałoby się, że teraz już pójdzie nam z górki. Nic bardziej mylnego – Tajlandia dopiero rozpędzała się, by dać nam kopa w dupę.
Brak komentarzy