Jak zapalić opium w Tajlandii
Jeszcze w trakcie kolacji przewodnik zaproponował, żebyśmy wzięli od niego bucha lokalnej cygaretki. W całej Azji sprzedaje się tego pełno – są to po prostu tradycyjne, zawinięte w liście papierosy z różnymi smakowymi domieszkami. Część z nich smakuje naprawdę dobrze (na przykład odmiany anyżowe), a część jakby szatan odlałby się Wam na język, także próbowanie zawsze obarczone jest dawką ryzyka. W tym przypadku przewodnikowi chodziło jednak nie o poznanie naszej opinii, a o sprawdzenie, czy w ogóle lubimy takie wynalazki. Francuzi na ten przykład zrezygnowali, wymawiając się niepaleniem. My natomiast, pomimo równie konsekwentnego odrzucania używek nikotynowych, daliśmy się skusić, co bardzo usatysfakcjonowało gościnnego Taja…
… a następnie zaowocowało bardzo pamiętną nocą. Tylko sobie nie myślcie.
Zanim napiszę więcej, jestem zmuszony zastosować disclaimer. Mianowicie, w poniższym tekście nie namawiam nikogo do niczego, a zwłaszcza do zażywania narkotyków. Z blogerskiego obowiązku jednak opisuję poniżej doświadczenia, które nie każdemu mogłyby przypaść do gustu, a które wiązały się z zażywaniem substancji uznanych w Polsce, a także w wielu innych krajach świata (w tym w Tajlandii), za nielegalne. Jeśli więc nie lubicie czytać o takich rzeczach, to – po pierwsze – co do cholery jeszcze tutaj robicie?; a po drugie – wróćcie za kilka dni, kiedy będzie grzeczniej i bardziej odpowiednio dla takich fajfusów jak Wy.
Ok, skoro formalności już za nami, to przejdźmy do rzeczy.
Jako że test na zainteresowanie niestandardowymi substancjami zdaliśmy pozytywnie, przewodnik (sic! Tu przypominam o tym, co mieliście zapamiętać z poprzedniej notki) odciągnął mnie i M. nieco na bok, po czym zadał – słowo w słowo – pytanie: Do You want to see the Golden Triangle Men? W naszych szeregach zapanowała konfuzja, jako że mi (i – sądząc po jego minie – również M.) taka składnia jednoznacznie skojarzyła się z udziałem w rozpasanej gejowskiej orgii z niewykluczoną opcją na zwierzęta hodowlane. Przewodnik chyba zauważył, że nie czaimy, więc powtórzył pytanie, tym razem wykonując gest, który gimnazjaliści z całego świata uważają za znak ultra-wtajemniczonych w palenie zielska. Generalnie proponował nam jaranie. Pozostało ustalić, czego dokładnie. Burząc mgiełkę tajemnicy i dyskrecji, prosto z mostu zapytaliśmy naszego przewodnika-dilera, o co konkretnie mu chodzi. Nasze podejrzenia potwierdziły się – mieliśmy okazję spróbować przekleństwa tego regionu świata, czyli opium.
O opium słyszeli chyba wszyscy. Ten ciężki narkotyk, który w złotym okresie kolonialnym robił furorę w Europie (także jako anestetyk), nie jest teraz już tak popularny – być może dlatego, że ludzie szukają teraz głównie dopału i wrażeń pozazmysłowych, a nie możliwości odpłynięcia i zrelaksowania się. Problem uzależnienia od opium dotyka spory odsetek mieszkańców regionu tzw. Złotego Trójkąta, którzy – poprzez zażywanie jego oparów – stają się najzwyczajniej w świecie bezproduktywni i niezdolni do jakiegokolwiek konstruktywnego działania. Tym samym uzależnienie od opium jest w Tajlandii (i kilku graniczących z nią krajach) istotnym problemem społecznym, z którym także Policja Turystyczna stara się walczyć na wszelkie sposoby – w tym np. prosząc turystów o raportowanie do przewodników wszystkich przypadków, w których ktoś im opium zaproponuje. To, że Policja Turystyczna nie przewidziała przypadku, w którym opium zaproponował nam właśnie przewodnik, nie jest oczywiście żadną wymówką. Prawda jest taka, że – pomimo naganności moralnej tego zachowania – kurewsko chcieliśmy opium spróbować, bo jak nie teraz, to kiedy; i jak nie w Tajlandii, to gdzie? Jednym słowem, byliśmy bandą nierozsądnych gówniarzy, którzy mieli okazję naćpać się za grosze, a pytanie „co zrobiłby Jezus” niekoniecznie było dla nas najważniejsze.
Po tym, jak nasz przewodnik wyekspediował francuską rodziną na frajerski zamiennik w postaci tajskiego masażu, capnął nas, a następnie przez pagórki i chaszcze wyprowadził na skraj wioski, do małego, oddalonego od reszty domku. Rozmiar domku wykluczał możliwość ukrycia w środku batalionu napalonych Tajów gotowych do zbiorowego gwałtu, tak więc weszliśmy do niego bez strachu, bardzo ciekawi tego, co zastaniemy w środku.
Trochę się rozczarowaliśmy, bowiem we wnętrzu domku czekał na nas pojedynczy, tragicznie przeziębiony chłopak, z glutem wiszącym do pasa i gorączką, która gwarantowała proces grzewczy na poziomie przemysłowym. Okazało się bowiem, że odosobnienie domku powodowane jest jego statusem izolatki dla chorych, zamykanych w jego wnętrzu po to, by nie zarażali reszty wioski. Rozwiązanie tyleż proste, co skuteczne.
Po wprowadzeniu do pomieszczenia przewodnik kazał nam położyć się na, kolokwialnie mówiąc, lekko przepoconych materacach porozwalanych po całym domku, zajmującym nie więcej niż 5-6 m2. Pozycja leżąca przy paleniu opium jest ważna o tyle, że już po pierwszej porcji organizmowi zaczyna kaszanić się motoryka, a błędnik zachowuje się jak po kilku głębszych. Usadzając nas, nasz diler praktycznie rozpływał się na temat tego, jak cudowne doświadczenie stanie się naszym udziałem, jak sam na to czekał i jak się cieszy, że nie musi dziś palić sam, bo palenie opium to doświadczenie najlepiej przeżywane kolektywnie. Niezamierzane konotacje seksualne nie zmroziły nas tak bardzo, jak głębia uzależnienia gościa, który był dosłownie przeżarty przez pragnienie wciągnięcia działki oparów. Było to tyleż przerażające, co ciekawe, jakkolwiek mój wrodzony pragmatyzm kazał mi skupić się na tym drugim aspekcie.
Wreszcie przeszliśmy do właściwego zażywania. Nasz zagilony gospodarz, po splunięciu w ogólnym kierunku piecyka kulą flegmy, w której można by utopić chomika, wyciągnął z okolic majtów łyżeczkę do herbaty, a z innej kieszeni – niewielką paczkę narkotyku. Opium przygotowane do palenia to brązowawa masa, którą można by pomylić z melasą czy pastą do butów, chociaż charakterystyczny zapach bardzo szybko wyprowadza człowieka z błędu. Przygotowując porcję, przeziębiony ćpun najpierw zeskrobał z łyżeczki pozostałości po poprzedniej porcji i wymieszał je z jeszcze niepaloną masą. W duchu skomentowałem to jakąś światłą myślą na temat nadwyżki niezdrowych substancji smolistych zawartych w już spalonej porcji, ale potem przypomniałem sobie, że właśnie zamierzam dać organizmowi czadu ciężkim narkotykiem i kazałem sobie się zamknąć.
Kiedy zmiksowana porcja pojawiła się na miejscu, nasz gospodarz przystawił od spodu zapalniczkę i zaczął ogrzewać zawartość łyżeczki. I tu w zasadzie zaczęła się nasza rola. Opium można oczywiście palić z fajki, jak to czynili kiedyś cywilizowani ćpuni w cylindrach i frakach, jednak główna zasada używania narkotyku jest zawsze taka sama – należy nachylić się na powoli spalającą się substancją, a następnie wciągnąć wytwarzany przez nią dym jednym, powolnym oddechem, uważając rzecz jasna na to, by się nie zakrztusić lub – co gorsza – nie zarzygać jak jakaś ciota. Przeprowadzenie takiej operacji liczy się jako jedna „porcja”, a porcji takich bez większych szkód dla zdrowia można za pierwszym razem użytkowania opium przyjąć maksymalnie 4 lub 5. Powyżej tej liczby normalnie zbudowany i średnio odporny człowiek ryzykuje już najzwyczajniejsze w świecie uzależnienie fizyczne od narkotyku (tak przynajmniej powiedział nasz przewodnik), a nie chciałbym znaleźć się w skórze kogoś, kto podczas wizyty w Tajlandii uzależnia się od opium, a następnie musi wrócić do domu.
Jakie są efekty? Różnorakie i kolorowe prawie tak mocno jak wymioty, które dopadły mnie dzień później.
Po 1-2 porcjach palący zaczyna odczuwać nieodpartą chęć przełożenia wszystkich spraw z folderu „do załatwienia” do folderu „mam wyjebane”, a następnie położenia się i oddaniu kontemplacji tematów tak ważkich, jak na przykład kolor sufitu czy złożoność fonii otoczenia. To ostatnie jest nie bez znaczenia, bowiem poza błogim lenistwem, palącego szybko ogarnia stan, który roboczo nazwaliśmy hiperpostrzeganiem. Szczególnie mocno wyostrza się zmysł słuchu, w związku z czym człowiek ma niewątpliwą przyjemność słuchania, jak pod podłogą dwie chałupy dalej jakaś kura intensywnie wciela w życie plan dokładnego zbadania głębokości ściółki. Przy założeniu, że w wiosce w środku tajskiego zadupia takich kur jest n+pierdylion, palący nawet we względnej ciszy czuje się tak, jakby trafił nagle do Golden Circle na koncercie Metallici. Wreszcie, poza wspomnianym już wcześniej zbałamuceniem błędnika, palący opium doświadcza bardzo mocnego ograniczenia bólu nerwowego, co nasz przewodnik udatnie zademonstrował szczypiąc nas kilkukrotnie w dość wrażliwe, ale na szczęście nieintymne miejsca. Zaznaczę przy tym, że to wszystko odczuwacie w nadmienionym już stanie wywalenia konkretnej laski na otoczenie z przyległościami, ale równocześnie w pełni władz umysłowych. To dość niestandardowy stan umysłu, który nie przytrafił mi się już nigdy potem.
Tego wszystkiego doświadczyliśmy grupą trzyosobową (D. zrezygnowała i raczej nikt nie miał jej tego za złe) w ciągu zaledwie 45-minutowego seansu, który kosztował nas 300 BHT. Zdrowo naćpaliśmy się więc za niespełna 18 zł (obecnie ok. 30 zł), co wydało nam się ceną tyleż atrakcyjną, co i tak zapewne zbójecką (gospodarz był podejrzanie zadowolony).
Na pytanie „czy warto zapalić opium” musicie odpowiedzieć sobie sami, zgodnie z waszym sumieniem, przekonaniami czy innymi wymówkami dla frajerów, które przyjdą Wam do głowy. Ja na pewno nie żałuję, tym bardziej, że z całej tej chemicznej przygody wyszedłem stosunkowo bez szwanku, choć tutaj podzielone zdanie mam nawet ja sam (o tym niebawem). Osobiście wychodzę z założenia, że nawet takie rzeczy można przerzucić przez organizm, jeśli tylko zrobi się to z pełnym zrozumieniem ryzyka, kontrolą i głową na karku. Niemniej, jeśli boicie się, że w kluczowym momencie (np. po piątej działce) zabraknie tych kwestii, odpuście sobie i zostańcie przy skrętach z anyżem lub jakimś lżejszym dragu. Pamiętając jednak, jak swego czasu w Wietnamie załatwiła mnie „niewinna” porcja szałwii wieszczej, sam czasem nie wiem, czy przy odpowiedniej okazji nie lepiej zniszczyć się czymś, co jest mocniejsze, a daje łatwiejsze do przewidzenia skutki.
wreszcie jakiś wpis z sensem :3