Pałac, anyż i lodowa wyżera
No dobra, było poważnie, czas trochę odreagować, jako i my odreagowaliśmy. A zrobiliśmy to w pałacu królewskim.
Jeśli ktoś kiedyś w Kambodży srał złotem, to niewątpliwie robił to właśnie w tym miejscu – codziennie przez kilka lat. Złote dachy, złote zdobienia, złote – kurna – kible. Wszystko w pałacu błyszczy się jak wyjątkowo dobrze utrzymane psie jajca, a to wszystko robi jeszcze większe wrażenie, jeśli ogląda się je w pełnym słońcu, a za wstęp płaci 24 tys. rieli, czyli z grubsza 20 zł (w 2008 roku). I tak, teraz sobie przypomniałem, że to był ten moment, w którym musieliśmy dysponować lokalną walutą.
Chodzenia jest cała masa, choć – jak to zwykle bywa – człowiek zaraz po wyjściu zapomina niemal wszystko, co widział w środku, a pozostaje tylko ogólne dobre wrażenie. Przy okazji, okolice pałacu to chyba najładniejsza dzielnica w całym Phnom Penh, a po wizycie w niej można na moment zapomnieć o wpierdolu, jaki spuścili temu miastu Czerwoni Khmerzy. Trawniki są równiutko przystrzyżone, tu i ówdzie zobaczycie handlowego słonia, którego właściciel sprzeda Wam kiść bananów, a do tego dochodzą przeróżne kwiatki w stylu – na oko – 100 meczy badmintona na raz rozgrywanych przez lokalną ludność w parku miejskim (zdjęcie możecie zobaczyć dwie notki wcześniej).
Gorzej, jeśli do wspomnianego powyżej słońca dochodzi 30-stopniowy upał. Jak wiadomo, taka temperatura nie sprzyja spacerom. Sprzyja natomiast konsumpcji napojów orzeźwiających. Jednym z takich napojów, który zechcieliśmy przetestować, była zamelinowana w brązowej puszcze Mirinda, oznaczona nazwą „sarsi”. Napój okazał się… ciekawy w smaku, choć nie dało się go wypić więcej niż kilka łyków. Miał mianowicie smak lukrecji, a ci, którzy nie widzą co to takiego, na pewno skojarzą te czarne, twarde żelki, których zawsze jest pełno w przeróżnych miksach. Ja je w sumie lubię, ale nie w formie gazowanego, capiącego anyżem roztworu w kolorze kupska. Opróżniona w połowie puszka wylądowała w śmietniku, a my poszliśmy dalej.
To jednak nie było ostatnie tego dnia doświadczenia spod znaku East meets West. Na orzeźwiające lody wpadliśmy bowiem do sieci Swensen’s, której próżno szukać w Polsce, pomimo jej z gruntu amerykańskiej formy, która u nas zapewne nieźle by się sprzedała. Lodziarnie Swensen’s, z których pierwsza powstała w 1948 roku w San Francisco, są obecne w kilku krajach azjatyckich, w tym przede wszystkim w Tajlandii. Serwowane tam desery charakteryzują się nie tylko smakiem, który doceni każdy prawdziwy fan hardcore’owej chemii spożywczej, ale także niskimi cenami (za największy deser z phnom-peńskiego menu zapłaciliśmy niecałe 10 zł). Cukrzycy można dostać już od samego patrzenia na wystrój lokali – pierwszy palec u stopy odpadnie Wam zanim jeszcze zajrzycie do menu. Tak czy owak, nażarliśmy się jak świnie i nie starczyło nam miejsca w żołądkach, żeby spróbować czegoś z licznych street-foodowych straganów porozstawianych po całym mieście.
Zamiast tego parę godzin później poszliśmy do KFC.
Tak, wiem.
Minorowy nastrój, który owładnął nami po wizycie na Polach Śmierci, stał się do tego czasu zamierzchłą historią. Naszych dobrych humorów nie zburzyła nawet kolejna gigantyczna ulewa, która zaskoczyła nas wieczorem, w tym najbardziej D., która zmuszona była przeczekać ją w kawiarence internetowej, w towarzystwie zupełnie niezaciekawionych nastolatków, rżnących w Counter Strike’a na komputerach pamiętających czasy, w których Bill Gates miał tylko jedną koszulę.
Już w hostelu D. ogłosiła, że jeden pełen dzień na miejscu wyczerpuje limit czasowy, jaki przeznaczyła w swoim planie na Phnom Penh (jako, że to właśnie ona była odpowiedzialna za naszą trasę w tym kraju). Tym samym o 7:00 rano następnego dnia byliśmy już w drodze do Kep, by stamtąd popłynąć na pewną maleńką wysepkę.
Wysepka ta miała okazać się dla mnie tłem trzydniowego koszmaru.