Krótka historia Korei (Północnej) – cz. 4 oraz idea Dżucze

Część III

Pierwszą rzeczą, którą młody Kim zrobił po objęciu władzy, było odebranie ziemi właścicielom i przekazanie jej chłopstwu. Chłopstwo się ucieszyło i złapało za motyki, bo nie wiedziało jeszcze, jak bardzo ma przejebane. Jednocześnie odbywała się nacjonalizacja pojapońskich fabryk i czystki w szeregach rządzących (pozbywano się katolików i nacjonalistów). Na południu rządził się z kolei niejaki Syngman Rhee, wspierany przez USA. Obaj liderzy dogadywali się mniej więcej tak samo, jak ZSSR ze Stanami. Unifikacja od samego początku wydawała się zadaniem co najmniej trudnym, jeśli nie niemożliwym.

W 1947 roku odbyły się wybory, planowane początkowo jako wspólne. Sowieci postanowili zlać je jednak ciepłym moczem, co zaowocowało dwoma łatwymi do przewidzenia wynikami. Job well done, pomyśleli Amerykanie i – pomimo regularnych potyczek na 38 równoleżniku – wycofali się z kraju w 1949 roku. Północ tylko na to czekała, bowiem od początku ostrzyła sobie zęby na liczne fabryki zlokalizowane na południu kraju (północ była koreańskim spichlerzem).

W 1950 roku, po przyjacielskiej wizycie u wujcia Stalina, Koreańska Republika Ludowo Demokratyczna ruszyła na przeciwnika z całą mocą, chociaż oficjalnie zapewniała, że tylko broni się przed agresją z południa. Obrona ta była tak skuteczna, ze w ciągu tygodnia Seul był pod kontrolą żółtych-ale-czerwonych. Mocarstwa światowe wreszcie wyjęły rękę z nocnika i wysłały do Korei własne wojska, dowodzone przez Douglasa McArthura, który potem rozbijał się jeszcze po Azji jak Cadillac po Las Vegas. McArthur, jak to McArthur – gdzie stawiał stopę, to robił porządek. Krótko po jego lądowaniu w Incheonie wojska z północy znów były za odpowiednim równoleżnikiem… co jednak nie do końca spodobało się Chinom.

Bardziej z konieczności ochrony własnych interesów niż z sentymentu do tych wszystkich lat spędzonych razem, Chińczycy wysyłają do Korei pierdylionową armię „ochotników”, która spycha wojska Narodów Zjednoczonych aż za Seul. Parę miesięcy później sytuacja jednak się odwraca, a granica wraca na nieszczęsny 38 równoleżnik, który ma już tego wszystkiego serdecznie dosyć.

W 1951 roku zaczynają się rozmowy pokojowe, wspierane sugestiami USA, że jeśli coś pójdzie nie tak, to Eisenhower zrobi żółtym drugą Hiroszimę. Argumentacja jako-tako skutkuje – zawieszenie broni zostaje podpisane w 1953 roku, w wiosce Panmunjom, wokół której powstaje sławna strefa zdemilitaryzowana, będąca jednocześnie zmilitaryzowana jak sam skurwysyn. Zawieszenie broni nie oznacza jednak pokoju. Tego umęczony kraj jeszcze nie zobaczył i – jak się wydaje – jeszcze długo nie zobaczy.

IDEA DŻUCZE

Zanim zerkniemy na losy Korei Północnej po wojnie, skupmy się na chwilę na samej postaci Kim Ir Sena. To, że nie cackał się on z przeciwnikami kraju za jego granicą to jedno. Pierwszy Kim na „tronie” był przede wszystkim skupiony na tym, co dzieje się w jego piaskownicy, a stwierdzenie, że dbał o to, by nikt do niej nie srał, byłoby niedopowiedzeniem. Tak naprawdę strach było choćby zdjąć spodnie w jej bezpośredniej okolicy.

Aby zrozumieć, albo może bardziej – ogarnąć – postępowanie Kim Ir Sena, trzeba przypomnieć sobie, że od młodzieńczych lat był nie tylko ciągany po mandżurskich dżunglach i ścigany przez zirytowanych Japończyków, ale także poważnie indoktrynowany. Myśl  chińska i sowiecka odcisnęły na nim silne piętno, jednak Kim miał w głowie na tyle dużo (a jednocześnie na tyle mało), by połączyć socjalizm z nacjonalizmem (i odrobiną konfucjanizmu), tworząc jedyną w swoim rodzaju filozofię polityczną, znaną pod nazwą Dżucze (czy też Juche). Na całe „szczęście” nie włączył do niej elementów nienawiści rasowej, które w przypadku narodowego socjalizmu w wykonaniu Niemiec w praktyce zdecydowały o jego upadku.

Pjongjang - Wieża idei Dżucze

Wieża idei Dżucze to jeden z najważniejszych monumentów w Pjongjangu

W skrócie, Dżucze opiera się na człowieku. „Ju” oznacza „mistrza”, a „che” – jednostkę w znaczeniu „Ty”. Dżucze jest więc ideą, która zakłada samorozwój i ustanowienie mistrzostwa w byciu człowiekiem praktycznie w każdym zakresie, w tym głównie samowystarczalności i niezależności od innych. Pachnie filozofią wschodu? Poczekajcie dalej.

Według Dżucze człowieka od istot niższych oddzielają: kreatywność, samoświadomość oraz niejakie Chajusong, będące połączeniem niepodległości i woli życia. Te cechy sprawiają, że człowiek zyskuje immanentne prawo podporządkowywania sobie świata, w którym żyje, a wartość otaczającym go podmiotom (w znaczeniu zwierząt, przedmiotów materialnych itp.) nadaje to, czy są mu przydatne, czy nie. Człowiek winien więc dążyć do perfekcji przy użyciu narzędzi, które otrzymuje, ale nie wolno mu skręcić w stronę gnuśności, lenistwa czy innego badziewia, które – oględnie mówiąc – charakteryzuje kulturę zachodu.  Powoli wieje starym, dobrym komunizmem, ale to jeszcze nie wszystko.

Tu bowiem pojawia się rola Państwa. Państwo bowiem, a konkretnie – silne jednostki stojące na jego czele – powinny dbać o to, by obywatele rozwijali się we właściwym kierunku, to jest ku oświeceniu i czemu tam jeszcze. Przewodnictwo owo ma na celu takie poprowadzenie zwolenników ideologii, by osiągnęli pełnię wolności indywidualnej w wyzwolonej spod jarzma ograniczeń utopii, w której każdy dąży do ideału. Zanim jednak zniesiemy granice, wypuścimy gołębie i będziemy biegać nago po lesie, ktoś musi pokazać nam właściwą ścieżkę, najlepiej kopiąc nas mocno w dupę. Ten sam ktoś ochroni nas również przed licznymi zagrożeniami z zewnątrz i udzieli pomocy, kiedy będziemy mieli gorszy dzień. Państwo w ideologii Dżucze ma być w zasadzie kolektywną indywidualnością, która – podobnie jak każda z „jednostek składowych” – dąży do perfekcji i pełnej niezależności od sąsiadów.

Aby te wszystkie piękne, górnolotne zamysły mogły wejść w życie, Państwo musi więc kierować swoimi „wolnymi” obywatelami, a także serwować im przeróżne, „kształtujące umysł” rewolucje – m.in. ideologiczną, techniczną (aby każdy wiedział, że motyka to motyka) oraz kulturalną (w teorii po to, aby każdy obywatel wzniósł się do poziomu inteligenta).

Jak więc widać, Dżucze to misz-masz idei dalekiego wschodu (w rozumieniu głównie konfucjanizmu, który przyznaje nadrzędną rolę „wodzowi”) z harcore’owym komunizmem, doprawione dodatkowo brutalnością reżimu polityczno-wojskowego, zacofaniem technologicznym i ciągłą obawą o wpływ czynników zewnętrznych – zarówno tych najbliższych (przeciwnicy polityczni), jak i dalszych (państwa ościenne i dalsze). Z jego założeń wynika, że na czele Państwa stać musi jednostka światła i silna, a – jak powszechnie wiadomo – właśnie taką są przedstawiciele rodziny Kimów. Lol.

Ostatnimi czasy, tj. od 1998 roku, idologia Dżucze jest jednak z wolna uzupełniana o swój „unowocześniony” odpowiednik – Songun. To w zasadzie bardzo podobna filozofia, przenosząca jednak nacisk z samowystarczalności (z której, jak wiadomo, niewiele wyszło) na znaczenie i wpływ siły zbrojnej. Według Songun to armia i stojąca za nią siła są podstawami funkcjonowania idealnego, niezależnego państwa. Najprościej mówiąc – północnokoreańskie elity twierdzą, że skoro nie można zapewnić sobie niezależności przez autarchię, to na pewno poskutkuje tutaj wrzucenie fury kasy w wojsko. Zasadniczo trudno odmówić temu założeniu pewnej zasadności, choć można dyskutować z tym, czy wyrzutnia rakiet ciągnięta przez traktor to odpowiedni gwarant ładu w państwie.

Część V

Brak komentarzy

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?