O pekińskich taksówkarzach-imbecylach
O transporcie w Pekinie już nieco pisałem, ale – świadomie i z rozmysłem – pominąłem jeszcze jeden środek lokomocji. Mowa tu o taksówkach.
Taksówki w Pekinie widać wszędzie. Śmigają w jedną i drugą stronę wożąc pasażerów, niejednokrotnie łamiąc nie tylko prawa ludzkie (powszechne jest dzikie przekraczanie prędkości i jazda pod prąd), ale także fizyczne (prędkości, w jakich wchodzą w zakręty mówią pod tym względem same za siebie).
Jeśli mieszkacie w hostelu, zapomnijcie o zamawianiu taksówek w recepcji. Jest to luksus dostępny tylko dla bywalców lepszych, kilkugwiazdkowych hoteli, dysponujących zazwyczaj kilkoma własnymi samochodami. W recepcji dowiecie się, że złapanie taksówki zawsze odbywa się na ulicy, jest bardzo proste i nie zajmuje dłużej niż kilkadziesiąt sekund.
Gówno prawda.
Złapanie taksówki w Pekinie to coś, co graniczy z cudem – najwyraźniej przede wszystkim wieczorem. Wszystkie auta, do których tak desperacko machaliśmy pragnąc dostać się na dworzec kolejowy, były albo zajęte, albo ich kierowcy nie dysponowali umiejętnością kręcenia głową na boki. U nas powszechna jest zmiana pasa po to, by złapać klienta; w Chinach natomiast biały łapiący taksówkę powoduje często zupełnie odwrotną reakcję – zmianę pasa na jak najdalszy od niego.
Nie mam bladego pojęcia, czym spowodowana jest ta sytuacja i mogę się jedynie domyślać, że turysta to dla taksówkarza klient problematyczny, bo zazwyczaj niemówiący w miejscowym narzeczu. Gdzieś w relacji dotyczącej Wyprawy z 2007 roku pisałem też, że taksówkarze w Pekinie mają problem ze znalezieniem, wydawałoby się, podstawowych miejsc na podróżniczej mapie, takich jak konkretne dworce czy nawet lotnisko. Osobiście miałem nadzieję, że po 2008 roku taki stan rzeczy uległ zmienia, ale chyba jednak niekoniecznie.
Tak czy owak, na pewno wyobrażacie sobie, jak fajnie podróżuje się z 15-kilogramowym plecakiem za pomocą metra, zwłaszcza kiedy człowiek (czy raczej jego mięśnie) przeżywają klasyczny kryzys dnia trzeciego. Beata klęła na czym świat stoi, a ja torowałem nam drogę pomiędzy setkami Chińczyków, kłębiących się przy security-checkach na wejściach na stacje. Taksówkę staraliśmy się złapać przez cały czas naszego 15-minutowego spaceru i – pomimo tego, że minęło ich nas naprawdę kilkanaście – żadna nie wykazała chęci, by na nas zarobić.
W wyniku powyższego na dworzec zachodni (bo z niego ostatecznie odjeżdżaliśmy) trafiliśmy niemal 20 minut później niż planowałem, co w moim przypadku zawsze wiąże się z podwyższonym ciśnieniem i sporą dawką stresu. Czego jak czego, ale podczas podróżowania chyba najbardziej na świecie nie znoszę się spóźniać na już zaplanowany i opłacony środek transportu.
Szczęściem okazało się, że 40 minut starczyło nam z nawiązką na wszystkie te czynności, które wiążą się z dostaniem na peron, a następnie do wagonu numer pierdylion, klasycznie stojącego najdalej jak się da od wejścia, którym dostaliśmy się na platformę. Nasze wejście do wagonu oznaczało jednak początek kolejnej przygody, która wymaga znacznie dokładniejszego omówienia. Na razie napiszę tylko, że od powtórzenia naszej podróży koleją do Datong wolałbym spędzenie rundy w klatce z Rondą Rousey.
W Szanghaju jest tak samo 🙂 Nie znają adresów najważniejszych miejsc (trzeba mieć wydrukowany dokładny adres po chińsku), oszukują i jeżdżą jakby pierwszy raz siedzieli za kierownicą…
To, że nie znają jakichś mniej ważnych adresów, to w zasadzie zrozumiałe. Przy tak dużych miastach zdziwiłbym się, gdyby wszystko pamiętali. Niemniej problem z dotarciem na dworzec to jakaś granda (raz udało mi się jechać taksówką i były same problemy), a ponadto Chiny to ojczyzna tanich GPS-ów – nie rozumiem, czemu nie potrafią zainstalować sobie takiego w samochodzie ;).