W drodze na samolot i starość nie radość
O tym, jak bardzo jarała mnie perspektywa podróży do Korei Północnej mogliście przeczytać już w kilku wcześniejszych notkach, w tym tej, w której tłumaczyłem się z powodów, dla których bardzo chciałem jechać na miejsce. Teraz, prawie pół roku po powrocie, moje postrzeganie tego kraju nieco się zmieniło – także dlatego, że od tego czasu rozmawiałem na jego temat z wieloma ludźmi, w tym z takimi, którzy bardzo interesują się Koreą Północną, a nie mieli okazji jej odwiedzić.
Wróćmy jednak do pamiętnego dnia, kiedy państwo Kimów było jeszcze dla mnie kompletną zagadką, ale miało się to zmienić dosłownie w ciągu kilku godzin.
Generalnie perspektywa wjazdu do KRLD jakoś do nas nie docierała. Spędziliśmy z Beatą w Chinach ponad tydzień, a każdy dzień był tak wypakowany zwiedzaniem, transportami czy planowaniem, że nie mieliśmy czasu uświadomić sobie faktu, że w ciągu kilku dni znajdziemy się w jednym z najbardziej tajemniczych krajów świata. Znajdziemy się, co ważne – nie z wycieczką, a na zaproszenie znajomego, który mógł zapewnić nam pobyt tak prywatny, jak to tylko możliwe w Korei Północnej.
Czy się baliśmy? Strach to zdecydowanie za dużo powiedziane, bo w dużej mierze mieszał się on z ekscytacją. Z drugiej strony, osobiście starałem się nie oczekiwać zbyt dużo, aby nie paść ofiarą czegoś na kształt syndromu paryskiego (czyli uczucia zawiedzenia, że w danym miejscu nie jest tak fajnie, jak człowiek się tego spodziewał; wielu Azjatów ma objawy depresyjne po odwiedzeniu Paryża – stąd nazwa). Jak się później okaże – tak czy owak nie uda mi się to do końca, bowiem przekazy z KRLD trafiające do mediów są czasem tak trudne do uwierzenia, że ciężko nie spodziewać się dzikiego spływu rzeką groteski i abstrakcji.
Tym czasem jednak zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy się, pocałowaliśmy na do widzenia cokolwiek brudną klamkę pokoju w Beijing Youth Hostel, znajdującego się tuż przy głównym dworcu kolejowym i ruszyliśmy na Dongzimen, skąd Airport Express zabrał nas na lotnisko. Daliśmy sobie mnóstwo czasu na dojazd, żeby tym razem (bo zdarza nam się to często) nie stresować się biegnącymi wskazówkami zegara.
Jak się okazało, postąpiliśmy słusznie, bowiem oczywiście musiałem dać dupy z wyborem terminalu. Lotnisko w Pekinie posiada 3, a każdy z nich – jak już pisałem – leży spory kawałek drogi on innych. Tym razem właściwym okazał się terminal 2, co nieco wydłużyło naszą podróż pociągiem, urozmaiconą krótkim oczekiwaniem na stacji terminalu 3.
Wzmiankowany terminal 2 to zasadniczo „ten gorszy” – widać to od razu po wyjściu z pociągu. Ściany są jakieś takie brudniejsze, w powietrzu unosi się mało przyjemna mieszanka zapachu potu i oszczędnie używanych środków do mycia… Generalnie widać, że terminal 2 to królestwo lotów na krótkie dystanse, do którego rzadko zaglądają turyści z zachodu. Niemniej, także tutaj funkcjonuje jako-tako zaopatrzona strefa wolnocłowa, po której od niechcenia trochę się pokręciliśmy, popijając wodę ze śmiesznych, kartonowych stożków, pełniących na lotnisku rolę jednorazowych kubków.
To, że lecimy do Korei Północnej w pełni dotarło do nas dopiero po usadzeniu naszych dup przy bramce. Powiem szczerze, że chyba do końca życia zapamiętam dreszcz, jaki przeszedł mi po plecach, kiedy na ekranie zapowiedziowym pojawił się napis „Pyongyang”. Mieszanina radości, niepewności i kompletne no clue na temat tego, czego właściwie możemy się spodziewać (pomimo mailowania z naszym znajomym i przeczytania dość solidnej porcji materiałów) – dokładnie to w tym momencie odczuwałem.
Na szczęście na miejscu był ktoś, kto szybko wybił mnie z dziwnego stanu, w jaki wpadłem. I nie, nie mówię o Beacie, bo ona również częściowo poddała się temu dziwnemu nastrojowi, co zresztą bardzo mnie cieszyło.
Mianowicie, tuż za naszymi plecami niemal z powietrza zmaterializowała się grupa turystów, jadących do KRLD na standardową wycieczkę. Turystów – dodajmy to – z Polski, a ponadto o średniej wieku wyższej niż najbardziej popularne seksualne skojarzenie liczbowe. Magia mojego i Beaty momentu prysła jak bańka mydlana, kiedy do naszych uszu doleciał sylabizowany po polangielskiemu program wycieczki, sucharowe heheszki na temat planowanych atrakcji oraz generalna pogarda do „komuchów” i ich pomysłów na konstrukcję świata. Trudno było nie zastanowić się, czemu właściwie gromada zgryźliwych dziadków z Polski chce wydawać po 11-12 kafli od posiwiałego łebka tylko po to, żeby odwiedzić kraj, z którego już na lotnisku robią sobie nieprzystojną bekę. Nie to, żebym sam był w jakiś szczególny sposób zachwycony ustrojem Korei Północnej, ale w jednym momencie poczułem się ewidentnie nieco zdegustowany i wspólnie z Beatą podjęliśmy szybką decyzję, aby się nie ujawniać. A momentami było to naprawdę ciężkie – głównie przez ilość bullshitu, którą chcąc-nie chcąc podsłuchiwałem z sąsiedniego siedzenia.
Wreszcie jednak „nadszedł nasz czas” – przez okno zobaczyliśmy kołującego Tupoleva (nie, nie tego), a kiedy zaczął się boarding, jak w transie przeszliśmy rękaw i weszliśmy na pokład samolotu. Zaczynała się prawdziwa przygoda życia, a my sami nie wiedzieliśmy czy się bać, czy skakać z radości.
Brak komentarzy