Cieszyn strikes back!, cz. 2

Interesujące? Przeczytaj najpierw I część relacji z tego wyjazdu.

Dzień trzeci: Czechy

Trzeci dzień – poniedziałek – był archetypowym poniedziałkiem do szpiku kości. Najpierw nieco zaspaliśmy, potem nie mogliśmy się zebrać do wyjścia (ale przynajmniej zjedliśmy po sławnej, cieszyńskiej kanapce ze śledziem), wreszcie jeden z samochodów ponownie odmówił posłuszeństwa. Frydek-Mistek, do którego na szczęście da się dotrzeć niepłatnymi drogami z Cieszyna (podobnie zresztą jak do reszty pobliskich atrakcji po czeskiej stronie), okazał się rozczarowaniem (może poza rynkiem w starej części Frydka), podobnie jak muzeum Tatry w Koprivnicy, które – jak to muzeum w poniedziałek – było zamknięte na cztery spusty (a szkoda, bo to co widzieliśmy przez szyby wydawało się bardzo obiecujące). Cóż, mogliśmy wcześniej dopytać albo się domyślić.

Frydek-Mistek

Najlepsze, co udało mi się wycisnąć z Frydka

Cykl porażek przerwała dopiero miejscowość Stramberk, w której co prawda nie weszliśmy na wieżę… a jakże – zamkową; ale przynajmniej wspięliśmy się na wzgórze (w asyście dwóch przymilnych sierściuchów, które na pewno liczyły na to, że mamy kabanosy) i obejrzeliśmy sobie niezwykle malowniczy rynek wraz z przyległościami. To, co ponownie się nie udało, to spróbowanie lokalnego przysmaku, czyli uszu sztrambersich. Opowieść głosi, że po nieco wariackim pokonaniu oblegających miasto Tatarów (spuszczono na nich wodę ze zbiornika retencyjnego), mieszkańcy Straberku znaleźli w pozostałościach obozu worki z uszami, mające być dowodem zwycięstwa przeznaczonym dla chana. Święcie wieżę, że wygłodniali po obronie ludzie nie zżarli tych uszu, ale sprzedają teraz piernikowe rożki, które uszami nazywają. Przyznacie, że sytuacja jest podejrzana.

Stramberk - wejście z kotem

Tutejsze sierściuchy nie odstępowały nas na krok

Serię porażek zakończyła szybka wizyta pod bramą zamku Hukvaldy, która również przywitała nas wielką kłódą (ale sama brama też była spoko), a osłodziła ją nieco wizyta we frydko-mistkowym Tesco, gdzie – w ramach otarcia łez – nakupiliśmy sobie taniego i dobrego, czeskiego alkoholu. Po powrocie do Cieszyna alkohol ten oczywiście częściowo spożyliśmy, poprzedzając popijawę wizytą w restauracji Kamienica Konczakowskich. Tę knajpę mogę polecić chyba najgoręcej ze wszystkich przez nas odwiedzonych. Wszystko – od półmiska piwosza poczynając, a na daniach głównych kończąc – było tam wprost wyśmienite, a do tego po śląsku niedrogie.

Dzień czwarty: powrót do Warszawy

Nie zna mnie ten, kto by sądził, że do Warszawy nasza czereda wróciła jednym rzutem, bez zatrzymywania się po drodze. Po zerwaniu się z łóżek o 7:00 (co dla mnie i męskiej części Pary Burrito było szczególnie bolesne, jako że położyliśmy się o 3:30) i pożegnalnym, wypasionym śniadaniu w hostelu (Adam przygotował paróweczki z serem), ruszyliśmy na Katowice – miasto, do którego od samego początku najbardziej chciała pojechać Weronika – damska część Pary Burrito. Ona też odpowiadała za plan zwiedzania.

Ku mojemu zaskoczeniu (bo przecież W Katowicach nic nie ma) odbyliśmy po tej śląskiej stolicy całkiem satysfakcjonujący spacer. Po krótkiej wizycie w Galerii Katowickiej ruszyliśmy przez dworzec (i co ładniejsze ulice) w stronę Archikatedry Chrystusa Króla – podobno największego kościoła w Europie Centralnej (którego kopuła i tak została obniżona aż o 38 metrów, na żądanie ówczesnych władz komunistycznych). Wielkie gmaszysko zrobiło na nas całkiem spore wrażenie, chociaż zmalało ono nieco, kiedy weszliśmy do środka. Warto zaznaczyć, że idąc do katedry naraziliśmy nasze życia i zdrowia przebiegając przez tory kolejowe, jako że nikt z nas nie był na tyle inteligentny, by zauważyć dłuuugi korytarz, który mógłby bezpiecznie doprowadzić nas do wyjścia.

Katowice

Element lokalnego, katowickiego folkloru

Natomiast totalnym zaskoczeniem na plus była późniejsza wizyta w niegdysiejszej dzielnicy górniczej – Nikiszowcu. Ta dość znacznie oddalona od centrum Katowic część miasta wzbudza jednoznaczne skojarzenia z Żyrardowem. Umorusane budynki z czerwonej cegły ciągną się w każdą stronę, a zwiedzający ma wrażenie, że nagle znalazł się na początku XX wieku. Zupełnie nie dziwi fakt, że ta promieniejąca dość dziwnym, ale jednak pięknem dzielnica, od 1978 roku figuruje w całości w rejestrze zabytków. W Nikiszowcu zapewne chętnie pobylibyśmy dłużej, ale niestety czas nas gonił, a do „zaliczenia” mieliśmy jeszcze jedną atrakcję, której za Chiny ludowe nie chciałem odpuścić.

Bocznymi drogami, z powodu których drżało serce Agaty (damskiej części pary Aktorskiej, której męska część – Adam – był naszym kierowcą pomimo posiadania prawa jazdy od półtora miesiąca) dotarliśmy po pewnym czasie do zamku Ogrodzieniec, będącego najbardziej spektakularną twierdzą, którą odwiedziliśmy na naszym szlaku.

Zamek Ogrodziniec

Szaro, buro, ale jak epicko!

Ta ogromna budowla, pod którą podwaliny już w 1241 roku położył Bolesław Krzywousty, jest widoczna już z daleka i robi porażające wrażenie. Nie dziwni fakt, że w jej wnętrzach kręcono zdjęcia do Zemsty w reżyserii Andrzeja Wajdy, bo duża część twierdzy została zachowana w świetnym – jak na polskie zamki – stanie. Swoją drogą, dekoracje pozostawione po zakończeniu zdjęć można podobno oglądać, ale oczywiście nie mogliśmy się o tym przekonać, bo od listopada do lutego zamczysko jest zamknięte dla zwiedzających. Z jednej strony to niedobrze, bo bardzo chcieliśmy obejrzeć Ogrodzieniec od środka; z drugiej – biorąc pod uwagę ilość jarmarcznych bud stojących na drodze wiodącej do budowli, to w sezonie musi trwać na miejscu istny festyn, kompletnie odzierający je z klimatu (przy samym zamku stoi metalowa buda, z w której można zjeść kebsa). Po okolicy pokręciliśmy się dłużej niż zamierzaliśmy, próbując wcisnąć się wszędzie tam, gdzie tylko było to możliwe, a po wszystkim zjedliśmy jeszcze bardzo satysfakcjonujący obiad w Karczmie Jurajskiej, grzejąc się przy okazji w cieple z wesoło buzującego kominka.

Po posiłku zwaliliśmy się do samochodów, pożegnaliśmy czule i ruszyliśmy w drogę powrotną do Warszawy. Do celu dojechaliśmy około 20:00 – zadowoleni, zmęczeni i bardzo usatysfakcjonowani faktem, że przez 4 ostatnie dni przeszliśmy spacerkiem łącznie ponad 40 kilometrów. Na szczęście, następnego dnia przypadało Święto Trzech Króli, podczas którego mogliśmy odpocząć po tym całym odpoczynku.


Na koniec chciałbym jeszcze raz bardzo serdecznie podziękować ekipie z 3 Bros Hostel (na miejscu byli akurat Adam i Mariusz), którzy nie tylko umożliwili nam komfortowy nocleg ze śniadaniem na bogato, ale także służyli na wszelkich możliwych frontach – od porad dotyczących zwiedzania, aż po nocne rozmowy przy piwie, nalewkach i innych truciznach. W całym Śląsku Cieszyńskim nie ma chyba lepszej bazy, z której można by prowadzić podjazdy na okolice. Bardzo się cieszę, że już w kwietniu będę u nich gościł ponownie.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Polsce i polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?