Svalbard – przygotowania: co spakować na Spitsbergen (latem), cz. 1
Kiedy czytacie te słowa, od paru dni jestem już w Polsce, z łezką w oku wspominając dopiero co zakończony wyjazd na Svalbard. Na tę wyprawę musiałem zaopatrzyć się w tonę różnej maści sprzętu, którego normalnie na wyjazdy nie zabieram – i to nie tylko dlatego, że zazwyczaj od noclegu w namiocie wolę gościnne ściany hosteli. Z tego powodu, w ramach „zanęty” przed nadchodzącą właściwą relacją, postanowiłem Wam rozpisać zawartość mojego plecaka – choćby po to, by ułatwić życie komuś udającemu się w podobnym kierunku. Zaznaczę, że poniższa lista równie dobrze może sprawdzić się jako ściąga przed letnim wyjazdem w inny zimny region naszego globu – na Islandię, Grenlandii czy północ kontynentalnej Norwegii; weźcie jednak poprawkę na charakter regionu i to, co jest (bądź nie jest) dostępne na miejscu. My na Svalbard pojechaliśmy z założeniem dokupowania jak najmniejszej ilości niezbędnych rzeczy, podyktowanym głównie tamtejszymi wysokimi cenami.
Listę dzielę na kilka głównych części, związanych z odpowiednimi kategoriami ekwipunku. Publikuję ją w całości, wraz ze światłymi uwagami odnośnie faktycznej przydatności zabranego na Spitsbergen sprzętu, które powstały później niż zasadnicza część tego wpisu; pierwotnie notka miała pojawić się wcześniej, ale przedwyjazdowe przygotowania na to nie pozwoliły. Może to jednak lepiej, bo dzięki temu możecie dowiedzieć się, co tak naprawdę jest na Svalbardzie niezbędne, kiedy planowany wyjazd przypada na miesiące letnie.
Transport sprzętu
Jak być może już się zorientowaliście, nasz wyjazd miał charakter stacjonarny. Oznacza to, że przez większość czasu bazowaliśmy w Longyearbyen, a na wycieczki łaziliśmy bez całego wziętego ze sobą z Polski majdanu. W związku z powyższym wzięliśmy ze sobą:
- „Duży” plecak – w moim przypadku to mój standardowy tobół, który zrecenzowałem tutaj. Jego niewielki rozmiar był nieco problematyczny, zwłaszcza podczas lotu NA Svalbard, kiedy mieliśmy ze sobą furę żarcia. Niemniej, przed wyjazdem wydawało mi się, że 60-litrowy plecak powinien w zupełności wystarczyć do przewiezienia całego sprzętu na miejsce. Tak faktycznie było, jednak nie obeszło się bez foliowania i kombinowania z dużym wyposażeniem, w tym przede wszystkim z karimatą. Tu jednak nie zawinił stosunkowo mały litraż, a brak wystarczającej ilości gumek i mocowań – musiałem nadrabiać karabińczykami.
- „Mały” plecak – od pewnego czasu dysponuję również bardzo wygodnym, 35-litrowym plecakiem firmy Brugi (model 4ZF7-APE), który kiedyś również pełniej zrecenzuję na blogu. Ten plecak służył mi z powodzeniem jako bagaż podręczny oraz jako środek transportu całego szajsu, który zabierałem ze sobą w teren. Jego dużą zaletą, a jednocześnie pewnego rodzaju wadą, jest mocne usztywnienie, które z jednej strony sprawia, że plecak jest ergonomiczny, ale z drugiej – wyklucza możliwość schowania go do większego tobołu. Poza tym jednak plecak sprawdził się wręcz wyśmienicie. No i ma gwizdek, no, no.
- Plecak kompaktowy – prócz powyższych, wziąłem ze sobą jeszcze dodatkowy, kompaktowy plecak o pojemności 20 litrów. W sumie nie wiem po co, ale mieści się on w kieszeni, a dodatkowa przestrzeń transportowa zawsze się przydaje – choćby na niespodziewane zakupy alkoholowe. Poza tym moja wersja jest wodoodporna. Faktycznie ten szpargał przydawał mi się tylko w namiocie – trzymałem w nim podręczne rzeczy, które w innym przypadku walałyby się luźno.
- Portfel na pieniądze/dokumenty – podczas swoich wyjazdów przyzwyczaiłem się nosić dokumenty i hajs na szyi, ale tym razem wziąłem klasyczny portfel. Powód jest prosty – Norwegia to nie Azja wschodnia, gdzie trzeba cały czas trzymać się za kieszeń. Przestępczość na Spitsbergenie to ogromna rzadkość, nie licząc – rzecz jasna – regularnych mordobić między miejscowymi, którzy łapią depresję podczas nocy polarnych. Ostatecznie takie rozwiązanie się sprawdziło, zwłaszcza że dysponowałem sporą liczbą kieszeni.
- Worek wodoszczelny – last but not least, za niecałe 30 zł zaopatrzyłem się na Allegro w gruby, 6-litrowy worek o wysokiej wodoszczelności i z opcją utrzymywania się na wodzie (za sprawą pozostawionego w środku powietrza). Na wodzie planowaliśmy być co najmniej 4 razy, więc postanowiłem wziąć ze sobą coś, co ochroni przed niespodziewaną kąpielą mój aparat fotograficzny, kiedy w akcji będą bardziej odporne kamery. Z perspektywy czasu wydatek okazał się przydatny, ale nie niezbędny, bowiem identyczne worki otrzymuje się od organizatorów co bardziej „mokrych” atrakcji.
Nocowanie i jedzenie
Na Svalbardzie, jak już pisałem, nocowaliśmy pod namiotem. Z tego względu do naszych plecaków trafiło sporo dodatkowego gearu, w tym:
- Sam namiot – moja wysłużona, 8-letnia cuppola firmy Cavery charakteryzuje się wysoką wodoodpornością, choć w przypadku Spitsbergenu najważniejszy był brezentowy spód (ziemia na miejscu jest zimna i wilgotna). Całość jest dość duża i przeznaczona dla 3 osób na wcisk, więc 2 osoby i trochę sprzętu jakoś się zmieściły, choć trzeba było kombinować. Ten typ namiotu nie jest rekomendowany na Svalbard, jako że słabo znosi podmuchy boczne wiatru, ale na szczęście w czerwcu nie jest to aż taki problem jak w zimne miesiące. Nie musieliśmy na szczęście codziennie ganiać naszego przenośnego domu, chociaż w zestawieniu z innymi wyglądał on nieco biednie i był zdecydowanie mniej komfortowy.
- Śpiwór – obaj wzięliśmy śpiwory zapewniające komfort termiczny przy 5 stopniach Celsjusza. „Zerówki” byłyby na pewno lepszym wyborem, ale taki śpiwór raczej długo leżałby u mnie odłogiem, wiec postanowiłem w niego nie inwestować, tym bardziej że dwóch facetów w małym namiocie podnosiło temperaturę w środku o te kilka stopni. W razie czego planowaliśmy nażreć się fasoli i spać w polarach (i maskach gazowych, he, he). Do śpiwora zapakowałem jeszcze dmuchaną, kompaktową poduszkę turystyczną. Jej rozmiar po złożeniu jest niewielki, a komfort snu znacznie wzrasta. W ostatecznym rozrachunku faktycznie spaliśmy w ciuchach, bo o ile kładąc się spać odczuwaliśmy komfort termiczny, to w środku nocy wnętrze namiotu mocno się wychładzało i bywało naprawdę zimno.
- Karimata – potrzebna była gruba (min. 1,5 cm), wiec takowe wzięliśmy. Jak wspomniałem wyżej, na wyspie bije zimnem od gruntu i jakoś trzeba się izolować. W razie czego można było położyć na karimacie warstwę ciuchów albo wynająć dodatkową sztukę na kempingu, bo taka możliwość również istniała (obeszło się). Przez chwilę rozważałem możliwość kupna kompaktowego, dmuchanego materaca, ale cena w okolicach 150 zł mnie odstraszyła, tym bardziej że odpowiednią karimatę już miałem.
- Opaska na oczy i stopery – te dwie rzeczy to must, jako że czerwiec na Svalbardzie to środek dnia polarnego. Organizm dość długo przyzwyczaja się do białych nocy, a opaska na oczy bardzo w tym pomaga. Poza tym będę mogłem spać w makijażu. Z podobnych względów latarka nie była rzeczą niezbędną, ale my i tak wzięliśmy po jednej, bo mogły się przydać podczas buszowania po post-radzieckich miejscowościach. Przydać może by się i przydały, gdybyśmy pamiętali, żeby je zabierać.
- Kuchenka turystyczna i krzesiwo – niby na miejscu miało być pomieszczenie serwisowe, ale udało mi się dorwać na Allegro popularną, nieużywaną jeszcze kuchenkę Campingazu za niecałe 40 zł. Sprzęt jest mały, kiedyś testowałem analogiczny model w Mongolii i bardzo ułatwił mi życie. Oczywiście butle gazowe musielibyśmy kupić na miejscu (chyba, że chcielibyśmy wysadzić samolot), także kupując samą kuchenkę warto się upewnić, ze będzie to diwajs jakiejś bardziej znanej firmy – po to, aby nie ganiać po całej wyspie w poszukiwaniu konkretnego typu butli. Campingaz to wybór o tyle bezpieczny, że firma jest chyba najpopularniejsza w Europie. Do odpalania kuchenki mieliśmy używać zapałek albo specjalnego krzesiwa turystycznego, które kosztowało niemal tyle samo, co sam palnik. Faktycznie kuchenki (ani paru poniższych rzeczy) nawet nie wyjęliśmy z plecaków – kuchnia na kempingu okazała się świetnie wyposażona. Zabieranie tego typu sprzętów ma sens tylko i wyłącznie w przypadku planowania dłuższych wypadów w teren, przy czym butle gazowe przy odrobinie szczęścia można uzyskać za darmo (na kempingu jest kosz z niezużytym paliwem, dostępny dla nocujących).
- Menażka i utensylia „kuchenne” – menażkę turystyczną mam jeszcze z czasów rejsów mazurskich, co zagwarantowało jej wygląd weterana wojny wietnamskiej. Mój model to dwa aluminiowe garnki i talerz/patelenka, także hipotetycznie mogliśmy gotować nawet dwie rzeczy na raz. Do tego wziąłem lekki, metalowy (aby w nim też można było gotować) kubek ze składanym uchem, jakieś plastikowe sztućce za 3 zł od sztuki oraz mmetalową butelkę na płyny. W ostatecznym rozrachunku przydała się tylko butelka, używana do przechowywania rezerwowego zapasu whisky.
- Scyzoryk – mój „domyślny” Victorinox to dość mało standardowy model, nastawiony przede wszystkim na grzebanie w elektronice (zawiera m.in. komplet wymiennych końcówek śrubokrętowych), ale i tak jeździ ze mną na każdy dalszy wyjazd. Tym razem zamieniłem go na multi-toola, zawierającego m.in. kombinerki i piłkę do drewna, którego jakiś czas temu zakosiłem z pracy. Te dwa narzędzia mają szansę przydania się na Svalbardzie znacznie bardziej niż śrubokręt torx czy lupa, chyba że jakiś niedźwiedź poczuje nagłą potrzebę naprawy swojego laptopa. Scyzoryk rzeczywiście przydał się parę razy, ale piłka do drewna już nie – zupełnie wyleciało mi bowiem z głowy, że na Svalbardzie praktycznie nie ma wysokiej roślinności.
- Jedzenie – spyża na Svalbardzie jest droga, więc wzięliśmy jej sporo z kraju. W naszym bagażu znalazło się ostatecznie kilka worków żywności liofilizowanej firmy Travellunch (przy jej zakupie ostatecznie kierowałem się ceną, aspekt smakowy mając głęboko w poważaniu – recenzję znajdziecie tutaj) – dokładnie na siedem 2-osobowych posiłków; a także kilka puszek (można znieść kilka kilogramów więcej, jeśli ma się w perspektywie możliwość zapchania czerwoną fasolą albo rybami w pomidorach), niezwykle zdrowych zupek w proszku, batoników energetycznych (wysoka kaloryczność jest tu priorytetem) oraz – co ważne – suszonych owoców w porcjach. Te ostatnie miały zadbać o naszą… no cóż – gastrykę, chociaż biorąc fasolę właściwie nie musieliśmy się o to martwić. Wreszcie, w bagażu wylądował również ryż i inne sypkie źródła węglowodanów – trudno przecenić znaczenie 300 efektywnych kalorii płynących ze 100 gramów ulubionej paszy Azji wschodniej. Oczywiście, nie daliśmy rady wziąć tyle żarcia, żeby wystarczyło nam na całość wyjazdu, ale dopchaliśmy nim plecaki pod kurek. Był to bardzo dobry wybór. Zeżarliśmy niemal wszystko, a najwięcej zostało ryżu, który jednak zasilił kempingową kuchnię w ramach klasycznego w takich przypadkach barteru. Na miejscu żarcie pozostawione w kuchni służy wszystkim, co nieraz owocowało śniadaniowym bonusem w postaci darmowego sera, pasty do smarowania czy pieczywa.
W części drugiej zajmuję się m.in. ubraniem, elektroniką, higieną i innymi szpargałami, które zabraliśmy na Spitsbergen.
polecasz żywność liofilizowaną tej firmy? jakieś konrketne produkty?
suszone owoce – z pewnoscią zaopatrze się w nie na Islandie, dzięki za pomysl.
Wiesz co – generalnie żywność liofilizowana ma tę wadę, że w dużej mierze smakuje neutralnie. Po chilli con carne z torebki nie należy oczekiwać prawdziwego chilli con carne. Lepiej sprawdzają się wszelakie kasze i ryże z dodatkami – ryż z jabłkami i cynamonem był naprawdę dobry. Z zasłyszanych opinii mogę powiedzieć, że podobno najsmaczniejsze są posiłki polskiej LioFood, ale u nich teraz ciężko z wyborem. Travellunch sprawdzi się, jak nie poszukujesz wybitnych walorów smakowych, a wyłącznie kalorii. Dobrze też mieć pod ręką ketchup albo inny sos ;).