Psim zaprzęgiem po Spitsbergenie
Psi zaprzęg to jedna z tych rzeczy, dla których ludzie kupują bilet za circa 250 Euro, męczą się kilka godzin w samolocie, a następnie spędzają parę dni w temperaturze, którą bardzo ciężko określić jako komfortową. Jazda saniami lub wózkiem zaprzężonymi w osiem (albo więcej) ujadających psiaków to jedna ze sztandarowych atrakcji Spitsbergenu i trudno się dziwić, że tego typu przejażdżki trzeba rezerwować z dużym wyprzedzeniem, niejednokrotnie sięgającym kilku miesięcy. My na ten przykład zarezerwowaliśmy swoją najwcześniej ze wszystkich planowanych aktywności, a i tak nie wyszło dokładnie tak, jak chcieliśmy – i nie mówię tu tylko o tym, że przejazd rozpoczynał się dokładnie dwie godziny po naszym lądowaniu w Longyearbyen.
Z tego ostatniego względu, po wylądowaniu zostawiliśmy tylko rzeczy na kempingu, lekko się ogarnęliśmy, po czym skierowaliśmy swoje kroki z powrotem na lotnisko. Większość (wszystkie?) firm turystycznych na Svalbardzie organizuje zbiórkę z najważniejszych punktów (czyt. noclegowni) w okolicach całego miasta, w tym między innymi właśnie z lotniska, bezpośrednio przylegającego do Longyearbyen Camping. Tu jednak warto zaznaczyć, że ten konkretny punkt leży najdalej ze wszystkich na trasie „zbieraczy”, więc jeśli jakaś aktywność zaplanowana jest na daną godzinę, to do czasu zbiórki spod lotniska można spokojnie doliczyć jakieś 10-15 minut.
Organizatorem naszej pierwszej svalbardzkiej atrakcji był Green Dog Svalbard – jedna z najważniejszych tamtejszych firm zajmujących się prowadzeniem psich wypraw. Geneza jej powstania jest równie ciekawa jak samo zajęcie. Otóż dłuższy czas temu jej założyciel służył w duńskiej armii i stacjonował na Grenlandii, gdzie zetknął się z tamtejszą rasą psów pociągowych. Nie namyślając się wiele, zabrał ze sobą kilka na Svalbard, gdzie osiadł po służbie, a następnie metodą prób i błędów zaczął je krzyżować z miejscowymi czworonogami, celem wyprodukowania swoistego super-psa. W międzyczasie zrobił sobie również na miejscu dwójkę dzieci i zatrudniał dziesiątki przewodników – w czerwcu 2016 roku pracowało ich w Green Dogu aż 9-ciu, przy czym żaden z nich nie był Norwegiem (a dwóch było Polakami).
Oczywiście, jadąc busikiem do siedziby firmy nic o tym nie wiedzieliśmy, ale – prawdę mówiąc – nie specjalnie nas to obchodziło, bo chcieliśmy już wsiąść na te cholerne sanie.
No właśnie – sanie. Rezerwując przejazd z Polski wybraliśmy wariant z saniami, bo znacznie bardziej od opcji letniej (wózek na kołach) interesował nas przejazd przez lodowiec. Tak się złożyło, że data naszego przylotu była ostatnim dniem, kiedy byliśmy w stanie zarezerwować tę odmianę atrakcji. Niestety, na miejscu okazało się, że tegoroczny czerwiec był wyjątkowo mało łaskawy dla zalegającego w górach śniegu i spuścił mu srogi, gorący łomot. Ergo: z sań wyszła wielka i okrągła dupa, a my – jak większość odwiedzających Spitsbergen w sezonie letnim – skończyliśmy na wózkach. Jako jednak, że zapłaciliśmy więcej, nasz przejazd miał być dłuższy niż standardowy, co było jakąś tam rekompensatą.
Przejazd psim zaprzęgiem to cały rytuał. Najpierw cała grupa idzie do szatni, gdzie otrzymuje specjalny strój – cokolwiek brudny i niejednokrotnie capiący tak, jakby bardzo długo służył za psie legowisko. Strój ów przywdziewa się tak, by zakrywał całe ciało, a do tego nakłada się równie świeżą czapkę uszankę i wysokie gumiaki, z których większość widziała już lepsze czasy (włączając specjalne sznurówki – rzadko która para posiada wszystkie). Po przebraniu się, cała grupa transportowana jest niżej, do obszaru z psimi budami. Członkowie PETY i inni mocno „zezwierzęceni” ludzie pewnie kręcą nosem na warunki, w których przetrzymywane są psy, ale należy pamiętać, że tutejsze zwyczaje są nieco inne od tych panujących na kontynencie, a psy pociągowe traktuje się tu z mieszaniną miłości i surowości, właściwej dla zwierząt pracujących. Svalbardzkie pieseły, kiedy nie ciągną sań, zajmują się głównie wylegiwaniem się, żarciem i ujadaniem, także ich życie mogłoby być gorsze. Najlepiej jednak czują się ciągnąc zaprzęg, bo wtedy mogą nieco odsapnąć od letniej temperatury (to, jak bardzo jest im ciepło można zrozumieć dopiero podczas procesu ich pojenia), a także solidnie wybiegać.
Członkowie grupy angażowani są we wszystkie czynności związane z psiakami – od dopinania ich do zaprzęgów, przez przygotowanie wózka, aż po pojenie zwierząt podczas postojów. Jest to o tyle łatwe, że turystom oddaje się do dyspozycji zwierzęta najbardziej socjalne i garnące się do człowieka, podczas kiedy na dłuższe, kilkudniowe przejazdy (bo na takie też można się zapisać) wybiera się przede wszystkim zwierzęta wytrzymałe i zdyscyplinowane (ale niekoniecznie spokojne). Po krótkim instruktażu odnośnie wózka (prostego jak konstrukcja cepa – jest to tak naprawdę dwu-trzyosobowa platforma z kołami i hamulcami hydraulicznymi), cała grupa rusza przed siebie.
Przejazd po Adventdallen (do której jeszcze nie raz wrócę – teraz napiszę tylko, że jest do dolina polodowcowa, w której ulokowane były wszystkie najważniejsze kopalnie regionu) nie należy może do atrakcji, które rozrywają dupę na strzępy, ale na pewno jest to coś, co warto przeżyć – zwłaszcza na samym początku pobytu na Svalbardzie. Prędkość nie zrywa czapek z głów (dbają o to organizatorzy), droga nie obfituje z zbyt wiele zakrętów, ale widoki robią ogromne wrażenie, a stosunkowo częste postoje na pojenie zwierząt sprawiają, że wyprawa nie jest po prostu nużącym przejazdem w tę i z powrotem. Całość przejażdżki urozmaicana jest rozmową z przewodnikami, a jeśli wykażecie się zdolnościami powożenia przekraczającymi umiejętności typowego mieszkańca USA (co nie jest trudne), to pod koniec przejazdu będziecie mieli okazję zjechać z drogi (na przykład na teren starego lotniska) i poszaleć z nieco większą prędkością. Generalnie jednak najlepiej nastawić się na stosunkowo spokojne safari z urozmaiceniem w postaci kilkukrotnego tankowania (pojenia) środka transportu. Wielbiciele czworonogów na pewno docenią również fakt, że można je oglądać podczas pracy. Prędzej czy później oznacza to również zaobserwowanie czynności mniej przystojnych, w tym sikania i robienia „dwójeczki”, przy czym obie te potrzeby psy są w stanie załatwić w pełnym biegu. Na swój sposób to również robi wrażenie.
Standardowy przejazd trwa około 2 godzin, po czym następuje zjazd do bazy. Warto zaznaczyć, że nie oznacza on końca przyjemności, a wręcz przeciwnie. Po przejażdżce nasz główny przewodnik najpierw poprosił nas o pomoc w wyprzęgnięciu piesełów, a następnie zaprosił – już w normalnych ciuchach – na chwilę relaksu w chatce gościnnej (zwaną „rosyjską”). Tu, przy ciastkach z czekoladą, kawie i herbacie z koniakiem (w ilościach nielimitowanych) pogadaliśmy trochę o naszych wrażeniach i ogólnie o Svalbardzie, jak również poznaliśmy historię firmy, którą pokrótce opisałem na początku wpisu. A, no i dostaliśmy „bufki”, które potem mocno eksploatowaliśmy podczas całego wyjazdu – jednak da się zrobić praktyczne pamiątki.
Część „relaksacyjna” wiąże się również z odwiedzinami u którejś z psich mam opiekującej się szczeniakami. Starsze suki przyjmują te wizyty z wdzięcznością, bo mogą trochę odpocząć od szczeniąt, a te ostatnie dosłownie zalizują człowieka na śmierć. Szczeniaki są w hodowlach traktowane bardzo dobrze – zapewnia im się masę pożywienia i czasu z matką, by po 10 miesiącach zabrać je na pierwszą, krótką wyprawę, podczas której młodsze zwierzęta uczą się od starszych przede wszystkim tego, w którą stronę ciągnąć zaprzęg. Psy na stałe trafiają do pracy w wieku mniej-więcej 1 roku, a jeśli się sprawdzą, to mogą ostatecznie awansować na „kapitana”, pracującego na pierwszej-prawej pozycji w zaprzęgu.
Po wszystkim, opiekun ładuje turystów do busa i rozwozi ich do miejsc zakwaterowania. Rzecz jasna, można zażyczyć sobie wysiadki w innym miejscu, z której to opcji skwapliwie z Luckiem skorzystaliśmy – głównie po to, żeby ustalić pozycję miejscowego supermarketu oraz jakiegoś baru, w którym zamierzaliśmy opić nasz przylot na Svalbard. To ostatnie okazało się ostatecznie niezbyt dobrym pomysłem, bo przez fenomenalne, ciemne piwo leżakujące w beczkach po rumie dotelepaliśmy się na kemping dopiero koło słonecznej 23:00, by w stanie wysokiej nietrzeźwości rozbić namiot (wyszło nam to nadspodziewanie dobrze – rano nie musieliśmy nic poprawiać), zwalić do niego wszystkie bety i pójść spać. Ja swoim zwyczajem wszedłem do śpiwora w samych gaciach, czego bardzo, bardzo żałowałem koło 4:00 rano, kiedy ostatnia partia ciepła na dobre uciekła z mojego śpiwora. Także rada na koniec: albo bardzo ciepły śpiwór, albo spanie w ciuchach. Inaczej może być skucha.
Brak komentarzy