Longyearbyen – „stolica” Svalbardu, cz. 2

Skoro poznaliśmy już skróconą wersję historii Longyearbyen i rzuciliśmy okiem na jego mieszkańców, to warto powiedzieć jeszcze, jak się tam żyje. Co prawda, trudno jest oceniać warunki życiowe panujące w tym mieście, kiedy samemu mieszkało się pod namiotem, ale co nieco da się zauważyć, także podejmę się krótkiej analizy.

Oczywiście, prawdziwe „życie” ma tu miejsce przede wszystkim w czasie dnia polarnego, kiedy światło dnia dostępne jest przez 24 godziny na dobę. W ciągu „długiej nocy” ludzie przełączają się na tryb przetrwalnikowy, śmigając na skuterach śnieżnych oraz walcząc z ospałością, wszechobecnym mrokiem i – ogólnie rzecz biorąc – nudą.

Transport w mieście i poza nim

Zatrzymajmy się na chwilę przy tych skuterach i ogólnie środkach transportu. Dostać się na Svalbard jest w dzisiejszych czasach stosunkowo łatwo – wystarczy wsiąść na pokład jednego z dwóch samolotów, które przylatują tutaj codziennie z kontynentalnej Norwegii, ewentualnie zabrać się jednym z licznych statków, o których pisałem w poprzedniej notce. Co bardziej hardcore’owi tułacze mogą jeszcze wybrać – odpowiednio – prywatny samolot albo własny jacht, których sporo przypływa do Longyearbyen w sezonie letnim.

Svalbard - polski jacht

Załoga tego polskiego jachtu składała się – bez wyjątku – z doświadczonych wilków morskich

Czymś zgoła innym jest poruszanie się na miejscu. Paradoksalnie, w zimie jest łatwiej – na Spitsbergenie jest obecnie więcej skuterów śnieżnych niż ludzi, bo to właśnie ten środek transportu pozwala dotrzeć gdziekolwiek szybciej, niż jakikolwiek inny. W lato, o skutery człowiek potyka się wszędzie, bo stoją porozstawiane dosłownie w każdej części miasta. O psich zaprzęgach napisałem już wcześniej, także wspominam o nich tylko jako alternatywie dla skuterów, używanej jednakowoż coraz rzadziej, z racji na niższą efektywność.

Longyearbyen - skuter śnieżny

Takich bestii jest wszędzie pełno

A kiedy nie ma śniegu? Główna droga, wiodąca ze wschodu na wschód (lub odwrotnie) to 20 km asfaltu w różnym stopniu rozkładu. Można po niej jeździć samochodem (na lotnisku można nawet jakiś wypożyczyć), ale nie ma to większego sensu. Samochody widać tu i ówdzie, głównie w wariantach dostawczych, ale trudno powiedzieć, żeby było to preferowany środek transportu. Znacznie popularniejsze są quady – wydaje się, że upodobała je sobie zwłaszcza tajska część społeczności, której domy stoją na bardziej niegościnnym terenie. Motocykli z kolei prawie nie widać, chociaż wydawałoby się, że Spitsbergen to istny raj dla właścicieli crossów. Tu jednak wkraczają liczne zakazy poruszania się po co dzikszych rejonach wyspy, obejmujące zresztą także skutery śnieżne. Na końcu transportowego peletonu plasują się rowery, używane głównie przez turystów… no i własne nogi, które w znakomitej większości wystarczą, by przemieszczać się po Longyear.

Svalbard - para na spacerze

Klasyczny outfit na spacer: dwa psy i Mauser przewieszony przez plecy

W mieście funkcjonuje też coś na kształt komunikacji miejskiej – z lotniska do „centrum” jeżdżą specjalne autokary, których pory odjazdów są ściśle powiązane z przylotami i wylotami. Z tego względu trudno traktować je jako opcję, jeśli musicie gdzieś zdążyć na konkretną godzinę – autobusy odjeżdżają, kiedy się zapełnią.

Longyearbyen - autokary

Malunki na tylnych ścianach pozostają dla mnie zagadką…

Jeśli chodzi o „wycieczki” poza miasto, to w zimie znowu mamy skutery śnieżne, a potem długo, długo nic. W lato nawet do Barentsburga chadza się pieszo (zajmuje to około 3 dni), a jeśli komuś szkoda na to czasu, to pozostają: kajak (nieco męczące) oraz komercyjny rejs, odpływający i wracający co drugi dzień (to dotyczy też Piramidy – drugiej rosyjskiej miejscowości w regionie). Dalsze wyprawy wymagają już obowiązkowo statku lub helikoptera, przy czym ten ostatni to już raczej kwestia przypadków awaryjnych – nie ma co liczyć na loty wycieczkowe, a przynajmniej jeszcze nie teraz.

Svalbard - helikopter Sysselmana

Helikopter Sysselmana w akcji

Ściany i dachy

Mieszkania, wyposażone w specjalne lampy imitujące światło słoneczne, znajdują się przede wszystkim w pobudowanych na palach, niskich budynkach. Zabudowa tego typu jest niezbędna nie z powodu powodzi czy innych pierdół tego typu, a notorycznie schodzących lawin, szczególnie groźnych na wiosnę. Ostatni incydent tego typu, mający miejsce 19 grudnia 2015 roku, pochłonął życie 2 osób, a 500 innych zmusił do opuszczenia domów, także nie ma co robić sobie jaj z tematu. Samo Longyearbyen rozrasta się z umiarkowaną prędkością, głównie w kierunku zachodnim, jako że na wschód rozciąga się Adventdallen – dolina polodowcowa charakteryzująca się niepewnym, podmokłym gruntem, na którym ciężko się buduje. Ciekawą sprawą jest kolorystyka tutejszej architektury, utrzymana w wesołych, jaskrawych barwach, które cudownie wychodzą na zdjęciach, zwłaszcza jeśli zestawimy je z zabudowaniami przemysłowymi. Żółte, czerwone, niebieskie i zielone budynki bardzo odważnie przeciwstawiają się falistej blasze pokrywającej ściany zabudowań związanych z wydobywaniem węgla czy zapewnianiem osadzie niezależności energetycznej.

Lonyearbyen - czerwiec 2016

Longyearbyen w całej okazałości

Tu warto dodać, że wszystkie konstrukcje powstałe, w wyniku działalności człowieka, przed 1946 rokiem są prawnie chronione, a tym samym nie wolno ich demontować, niszczyć ani przesuwać. Dzięki temu w samym Longyear, jak i w jego bliższej i dalszej okolicy, natkniemy się na ogromną ilość wszelakich wież, sypiących się chat, szałasów i innych tego typu budowli, które nie pełnią już żadnej konkretnej funkcji. Nie bądźcie zaskoczeni, jeśli na zboczu jakiejś góry znajdziecie całkiem nieźle zachowany wagonik do transportu węgla, wyglądający jakby spadł z wyciągu zaledwie wczoraj. Svalbardzki klimat bardzo służy konserwacji drewna, a na miejsce najwyraźniej nie dotarli jeszcze przedsiębiorczy Polacy, wyspecjalizowani w hurtowym opylaniu złomu.

Longyearbyen - pozostałości kopalni

Jeden z nieużywanych już wyciągów

Co oni tam robią?

Miasto – na pierwszy rzut oka dość zaśmiecone i nieuporządkowane – dysponuje nie tylko własnym źródłem prądu (wspomniana wcześniej kopalnia 7 zasila elektrociepłownię), ale także całą masą knajp, barów i innych przybytków tego typu.  W kinie Kulturhuset (Domu kultury) odbywają się dwa pokazy filmowe tygodniowo (i nie są to filmy sprzed 10 lat, a ostatnie premiery); w lokalu Huset (Dom – jakże oryginalnie) – jedynym klubie w mieście – można zrzucić z siebie stres całego tygodnia i (tylko w weekend) wybawić się do późnych godzin nocnych; a w pubie Karls-Berger – spróbować ponad 1000 różnego typu alkoholi. My spróbowaliśmy trzech i wystarczyło.

Społeczność też nie zasypia gruszek w popiele. Stale organizowane są różnego typu imprezy, jak choćby Maraton Svalbardzki (uczestniczy przebiegają główną drogę w obu kierunkach – nie bardzo mają inny wybór), ognisko z okazji przesilenia letniego czy różnorodne imprezy związane ze świętami zamieszkujących Longyear narodowości (prym wiodą tutaj Tajowie). Jeśli ktoś chciałby szybko zyskać wgląd w to, co dzieje się w mieście, może pójść do Svalbardbuttiken – jedynego w mieście supermarketu – w holu którego wisi specjalna tablica ogłoszeniowa. Na niej, jak za dawnych czasów bez internetu, znajdują się ogłoszenia o pracę, zwykłe pozdrowienia, powiadomienia o nadchodzących spotkaniach kółka literackiego, zaproszenia na wspólne trekkingi czy desperackie prośby o pomoc w poszukiwaniu lornetki, zgubionej po pijaku gdzieś na szlaku. Jedno spojrzenie rzucone na tablicę udowadnia, że ludzie nawet na najdalszym krańcu świata potrafią ułożyć sobie życie. Poza Svalbardbuttiken w Longyear funkcjonują, rzecz jasna, inne sklepy, na czele z tajskimi czy choćby miejscem, w którym można za darmo wziąć sobie rzeczy pozostawione przez innych odwiedzających. Jeden z mieszkańców kempingu natrafił w nim na wcale estetyczną płytę z archiwum elektronicznych wydań Sports Ilustrated, także nie można powiedzieć, że trafia się tam jedynie bezużyteczne śmieci.

Już podczas pierwszej wizyty w mieście w oczy rzuca się także UNIS, czyli tutejszy uniwersytet. W tym nowoczesnym budynku, mieszczącym także kilka innych instytucji, można studiować kierunki takie jak geologia czy przewodnictwo. Trudno wyobrazić sobie lepsze miejsce do zgłębiania tego typu zagadnień, zważywszy na wszechobecność zarówno podlodowcowych skamieniałości, jak i hord turystów.

Longyearbyen - UNIS

UNISu nie da się nie zauważyć

Jeśli chodzi o rozrywki kierowane konkretnie pod zwiedzającyh (o ile nie liczymy dzikiej – jak na tak małe miasto – ilości barów), to tu prym wiodą przede wszystkim wszelakie adventure companies. „Firm przygodowych” pojawia się w Longyear coraz więcej i oferują one wszelkie możliwe typy aktywności – od eksplorowania lodowych jaskiń czy przejażdżek na skuterach śnieżnych (w zimę), aż po kilkudniowe wyprawy kajakowe czy rejsy na któryś z lodowców (latem). Nie będę się tu dłużej nad nimi rozwodził, bo po lekturze poprzednich i przyszłych wpisów na pewno zorientujecie się, w czym rzecz. Longyearbyen oferuje jednak także inne, stricte turystyczne lub „podróżnicze” atrakcje. Na miejscu znajdują się choćby trzy muzea (o Svalbard Museum napiszę więcej za jakiś czas), w tym jedno poświęcone… roli sterowców w odkrywaniu Arktyki. Jest również szeroko promowana galeria sztuki, sympatyczny kościół (z jakiegoś powodu reklamowany jako coś wartego zobaczenia) z cmentarzem (obecnie nieużywanym) oraz strzelnica, ale jeśli chodzi o tę ostatnią, to wciąż nie jestem pewien, czy turyści mogą legalnie z niej korzystać (temat jeszcze rozwinę). O rozrywkach „przyhotelowych” nawet nie wspominam, ale skądinąd wiem, że co bardziej ekskluzywne przybytki dysponują basenami i porządnymi łaźniami.

Jest również co poczytać. Svalbard Posten to najważniejsza gazeta na archipelagu, pisząca o wszystkim, co ważne (i nie tylko) dla jego mieszkańców. Ostatnimi czasy dorobiła się nawet swoistej konkurencji w postaci nieregularnika Ice People, piszącego zasadniczo na te same tematy, ale w formie znacznie luźniejszej, przetykanej mało przystojnymi żartami, zrozumiałymi przede wszystkim dla mieszkańców archipelagu.

Svalbard Posten na wystawce

Svalbard Posten to najważniejsza (i jedna z dwóch) gazeta regionu


To wszystko piszę teraz, ale 16 czerwca 2016 roku, koło godziny 14:00, wcale nie mieliśmy z Luckiem ochoty poznawać życia, architektury, ani tym bardziej kultury Longyearbyen. Mieliśmy natomiast ochotę na piwo i ta właśnie chęć sprawiła, że – po raczej biednym śniadaniu – ponownie pokonaliśmy pieszo te 10 km, które dzieliły nasz kemping od miasta, dokonaliśmy niezbędnych zakupów, nieco pokręciliśmy się po mieście, a następnie wróciliśmy w okolice lotniska (pieszo, a jakże). Niech jednak pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nawet podczas krótszego wyjazdu nie lubi po prostu przebimbać całego dnia na leniwe poznawanie najbliższej okolicy, nie trzymając się przy tym konkretnego planu. Co by jednak nie mówić, ten drugi dzień naszego pobytu na Svalbardzie był jednocześnie ostatnim, podczas którego nie robiliśmy nic konkretnego. Potem zdarzały się momenty, w których wspominaliśmy go z rozrzewnieniem, desperacko starając się rozmasować zakwasy.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Svalbardzie lub o kontynentalnej Norwegii oraz polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

Brak komentarzy

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?