Podróże, podróże… i co dalej?
Nie należę do ludzi przesadnie kryjących się ze swoimi pasjami. Kiedy poznaję nowych ludzi, bardzo szybko dochodzimy do momentu, w którym z pewnego rodzaju dumą oznajmiam, że owszem – pracuję w dużej korporacji, ale tak naprawdę dobrze czuję się dopiero wtedy, gdy wsiadam do samolotu, mając przed sobą krótszy lub dłuższy wypad w kolejne miejsce na świecie.
Jeszcze 5 lat temu podobne wyznanie spotykało się przede wszystkim z jedną reakcją. Oooo, słyszałem, też bym tam chciała/chciał, ale jakoś się nie złożyło/nie miałem/miałem głowy, żeby zaplanować coś podobnego. Kiedy jednak człowiek ma na karku te 30+ lat, to podobne wypowiedzi powoli wypierane są przez pytania: Jak to, nie szkoda Ci urlopu? A nie wydaje Ci się, że już jesteś na to za stary? Nie myślałeś, że najwyższa pora trochę się ustatkować? I wreszcie: nie żal Ci na to wszystko pieniędzy?
Skłamałbym sromotnie, gdybym napisał, że podobne pytania nigdy nie pojawiły się w zakamarkach mojego zamroczonego fernwehem umysłu. Wielu moich znajomych z czasów licealnych kupuje mieszkania (czasem nawet już drugie), haruje ciężko w międzynarodowych molochach, zarabiając wcale niezłe pieniądze i mnoży się na potęgę, codziennie wrzucając na Facebooka nowe, niezwykle wręcz zabawne anegdoty dotyczące ich pociech. Od czasu do czasu muszę więc zadać sobie pytanie: czy idę dobrą drogą?
Dom, dzieci i cała reszta
Moje pokolenie od małego karmione było kwestią, że prawdziwy mężczyzna powinien posadzić dom, spłodzić drzewo i zbudować syna… czy coś w tym guście. Zmieniające się trendy społeczne pozwoliły mi traktować podobne frazesy z przymrużeniem oka i wszyscy dobrze się bawili… Do czasu, kiedy nagle wybiła 30-ta. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, w moim najbliższym otoczeniu zaczęły wyrastać odpowiedzialne matki, które słodkim, ale nieznoszącym sprzeciwu głosem sugerowały, że dziecko to najlepsze, co może spotkać w życiu dwójkę kochających się ludzi. No ale, kontynuowały, żeby mieć dziecko, to trzeba mieć czas je wychować, a wy tylko jeździcie po świecie, wolne duchy, hi, hi. Wolne duchy wolnymi duchami, ale nagle okazało się, że pomimo tego, iż wspomniane odpowiedzialne matki jeszcze 2 lata temu potrafiły wypić litr piwa w czasie krótszym, niż mi zajmowało wypierdzenie alfabetu, nagle to ich sposób życia jest jedynym akceptowalnym i społecznie odpowiedzialnym.
Z jakiejś przyczyny chęć prowadzenia innego trybu życia mierzi niektórych ludzi na tyle, że traktują podobnych dysydentów jak niepełnosprawne umysłowo rodzeństwo, któremu trzeba prosto wyłożyć najważniejsze prawdy życiowe – tak, aby na pewno zrozumiało i zaczęło stosować od zaraz.
Nie pomagają tutaj również coraz częściej pojawiające się artykuły i programy, w których poprzednie pokolenie z naburmuszonymi minami bije na alarm, że Ci wszyscy millenialsi nic tylko by się lenili, pili tequillę z pępków nagich, tajskich dziewcząt, jeździli rowerami i żarli wegańskie burgery. Zamiast tego, mówią, powinni brać kredyty, kupować mieszkania i płodzić dzieci, bo kto nam da hajs na emeryturę? Ha, pewnie nikt, ale o tym zaraz…
Tym sposobem, pomimo ogólnoświatowego „otwarcia głów”, ludzie preferujący tryb życia, który nie koncentruje się na pracy, dziecku i 5-letnich cyklach remontowych kupionego na kredyt mieszkania, okazują się nagle „tymi złymi”, których można oskarżać o lenistwo, brak odpowiedzialności i egoizm, objawiający się głównie niechęcią do tworzenia przyszłych płatników składek ZUS.
Nie chcę prowadzić tutaj jałowych monologów na temat tego, który sposób życia jest lepszy. Wierzę, że mój czytelnik jest rozgarnięty na tyle, by olać ciepłą strugą jakiekolwiek argumenty podpierające jedną lub drugą tezę i po prostu żyć po swojemu, nie zwracając uwagi na utyskujących rodziców, znajomych, polityków, księży czy imamów. To nie oni prowadzą nasze życie, nie oni znają nas najlepiej i – w ostateczności – nie oni będą za ileś tam lat na łożu śmierci odpowiadać sobie na pytanie, czy nasze życie było w sumie w pytkę.
Problem jednak w tym, że do owego ostatecznego momentu trzeba jakoś dotrwać, a żeby zrobić to bez przeszkód, trzeba uświadomić sobie jedną, trywialną, acz nieco krępującą zasadę. Mianowicie…
Hajs się musi zgadzać
No niestety, dżentelmeni nie rozmawiają o pieniądzach, więc te ostatnie – wbrew innemu przysłowiu – śmierdzą nieco jako temat publicznej dyskusji. Tym bardziej warto obejrzeć poniższe wideo i przez chwilę się zastanowić, czy – pomimo okopania się za palisadą twardych przekonań – nie zapomnieliśmy wyposażyć się w brzęczącą amunicję.
Olek Doba, skądinąd znany powszechnie podróżnik-weteran, będący w kondycji, która zawstydza współczesnych 20-latków, przekazuje nam w tym filmie jeden, ważny komunikat. Mianowicie: niezależnie od tego, czy Wasze wymarzone życie to chatka w Toskanii i pierwszy kieliszek Chardonnay o 10:00 rano; czy bicie kolejnego rekordu we wspinaczce na czas bez zabezpieczeń; czy po prostu wylegiwanie się w kopie pachnących ciemiączkiem wnucząt, ważnym jest, aby już teraz pomyśleć o środkach na dowolny z tych celów.
W dzisiejszych czasach miarą odpowiedzialności nie jest bowiem to, co robimy w chwili obecnej, a to, jak wygląda zabezpieczenie naszej przyszłości. W zgubną spiralę mogą wpaść zarówno niebieskie ptaki, dla których zawsze „jakoś to będzie”, jak również racjonalni młodzi rodzice, dumni z tego, że nadwyżkę kasy mogą przeznaczyć na nowszy model elektronicznej niani (z kamerą w kolorze).
Dowody? Wystarczy zajrzeć do tego raportu, z którego jednoznacznie wynika, że aż 95% Polaków szuka kretyńskich wymówek, aby nie odkładać na emeryturę. Zakładając, że przynajmniej 40% z nich nie jest na tyle naiwna, by wierzyć w jakąkolwiek emeryturę państwową, to statystyka ta jest jeszcze bardziej przerażająca.
Zanim więc ktokolwiek z nas zacznie oceniać styl życia drugiego człowieka i posiadanie/nieposiadanie przez niego (niepotrzebne skreślić): dwójki dzieci/willi z basenem/doświadczeń po przebyciu wyjątkowo złośliwej odmiany malarii, zastanówmy się dobrze, czy wszyscy nie popełniamy podobnego błędu, jakim jest rażące zaniedbanie własnej przyszłości. Co by nie mówić, ani własne mieszkanie, ani niesamowite wspomnienia po półrocznym pobycie w Birmie nie zapewnią nam spokoju ducha, jeśli z jakiegoś powodu nasze życie – odpukać – skręci w złą stronę.
Ja osobiście oszczędzam już od dłuższego czasu, równomiernie rozkładając swoje nadwyżki finansowe pomiędzy wydatki na podróże (i sprzęt z nimi związany), a żelazne oszczędności, których staram się nie ruszać pod żadnym pozorem. Także tak – wydaje mi się, że jak na razie jak najbardziej idę dobrą drogą, chociaż jak na razie wiedzie ona głównie przez Azję i morze browarów.
A jak to wygląda u was? Odkładacie coś na „chude lata”, czy może myślicie, że „emerytura” to samica egzotycznej odmiany bydła?
Robię to samo, wydając co prawda pomiędzy wyjazdami na wino, książki kucharskie, talerzyki z całego świata i kocie jedzenie (bynajmniej nie dla siebie) 😀
Widząc, jakie kocie jedzenie kupujesz, wcale mnie to nie dziwi ;).
Fajny, trafny wpis i jeszcze fajniejszy blog:) śledzę od jakiegoś czasu, a tym postem poruszyłeś ważną kwestię – kasa na podróże to często kwestia oszczędzania i wyborów. Wyborów niekoniecznie mile widzianych przez „ustatkowane” otoczenie:)
Powodzenia!
Wydaje się, że w dużej mierze to też dlatego, że dalekie (albo bliskie, ale częste) podróże wciąż postrzegane są jak swego rodzaju ekstrawagancja. Na tym polu moglibyśmy sporo nauczyć się od Australijczyków ;).
A ja mam dziecko, auto i 4 kąty na kredyt, a i tak co weekend uciekam gdzieś z domu poznawac nowe zakętki Europy i Polski. Myślę, że żadna z tych wymówek nie jest trafna. Jak człowiek chce, to nie pójdzie do knajpy, a na weekend i tak gdzieś wyskoczy. A dziecko? Moja córa ma 8 lat i wszędzie ze mną jeździ. Śpi w hostelach, schroniskach (nawet na podłodze) czy na dziko w namiocie. Jak ktoś uważa to za głupotę – trudno. Godzę się i z tym. Jednak wiem, że nauczyłam ją wolności, szacunku do wszystkiego dookoła: ludzi, pieniądza, jedzenia. Nie widzi w drugim człowieku obcego, a kogoś od kogo można nauczyć się czegoś nowego. Czy bywa trudno? Czasem tak, ale i warto pokonywać te trudności. A kredyt? No cóż, jeszcze 6 lat i będe mieć swoje 4 kąty. Nie będę aż tak stara, więc jeszcze zobaczę to i owo poza Europą. Czy żałuje? Nie, absolutnie nie. Mam wszystko o czym marzy przecięnt Kowalski, a na deser mam swoje małe podróże.
Pozdrawiam i 30-stka to absolutnie nie koniec świata 🙂
Masz rację! 🙂 Świetnie, że zaczyna się uświadamiać coraz młodsze pokolenia, że „emerytura” to coś, na co liczyć nie można. Zresztą, sytuacja z wczoraj. jedna z bliskich mi osób otrzymała powiadomienie z ZUSu o jej wysokości emerytury na ten moment. Miała w Polsce własną działalność gospodarczą i mimo braku mega wykształcenia, całkiem dobrze sobie radziła. Pracowała ciężko. Wysokość jej wypłaty na „stare lata”? 600 zł.
Ekhm. Dobrze, że w Polsce już nie mieszka…
Uważam, że co najmniej idiotyczne jest oczekiwać, że „Państwo” zapewni nam godne życie, gdy przestaniemy pracować. Samodzielność po trzykroć! A co oznacza dla każdego okres przed „emeryturą” powinno być tylko i wyłącznie jego sprawą. 🙂
Ps. Proszę napraw „wieżę” w jednym ze zdań na „wierzę”. Mnie non stop ciśnie ktoś o błędy w moich wpisach, więc wiem, jakie to frustrujące, z drugiej strony rozumiem Czytelnika – wszak sama nim jestem w przerwie w byciu Autorem. 😀
Już poprawiam, dzięki – także za duży komentarz :).