Preikestolen i Kjerag – król i królowa Norwegii
Podczas naszej norweskiej przygody, zorganizowanej przez Nordtrip.pl, odwiedziliśmy sporo miejsc. Żaden z uczestników nie miał chyba jednak wątpliwości, że największymi highlightami wyjazdu będą wycieczki do miejsc dla tego kraju ikonicznych, czyli na górę Kjerag oraz na klif Preikestolen.
Wraz z położoną niedaleko miejscowości Odda Trolltungą (Język Trolla), Preikestolen i Kjeragbolten (czyli głaz zaklinowany pomiędzy skałami w pobliżu szczytu Kjeragu) tworzą Złotą Trójcę największych górskich atrakcji Norwegii. Pomimo tego, że wyprawa do każdej z nich oznacza przymus telepania się pod górę dobrze oznaczonej, ale mimo to dość długiej i czasem niebezpiecznej drogi, rokrocznie pod każdą z tych atrakcji docierają tysiące turystów. W dużej mierze są to oczywiście Norwegowie, dla których outdoorowe rozrywki są najbardziej naturalną metodą spędzania wolnego czasu, ale z roku na rok – zwłaszcza w drodze na Preikestolen – słychać coraz więcej innych języków. Język polski może tu być czasem nieco problematyczny, ale nie uprzedzajmy wypadków.
Kjerag
Jeśli chodzi o wyprawę na górę Kjerag, to przygoda zaczyna się dużo sporo przed nią – przynajmniej jeśli jedziemy na miejsce z okolic norweskiej riwiery. Malownicze, skalne krajobrazy są potwornie wręcz atrakcyjne, co dla naszej, nordtripowej grupy okazało się swego rodzaju przekleństwem. Fragment drogi z okolic Rosskreppfjorden aż do samego podejścia to istny fotograficzny raj. Co paręset metrów napotykamy miejsce, w którym po prostu trzeba się zatrzymać i cyknąć parę fotek. Chyba nie muszę mówić, że kiedy ma się na pokładzie praktycznie samych blogerów podróżniczych, taka trasa może być drogą przez mękę. Pierwszy śnieg widziany w lipcu? Przystanek. Malownicze jeziorko? Stop! Skalna równina rozciągająca się po horyzont? Stajemy! Stado owiec? Kolejne 30 minut pstrykania… I tak do usranej śmierci. Jeśli dodamy do tego jeszcze fakt, że i wcześniej jest gdzie się zatrzymać (weźmy chociaż zgrupowania tradycyjnych, norweskich domów z dachami porośniętymi trawą), to przejazd w okolice Kjeragu może zająć nie standardowe 3,5 godziny, a co najmniej drugie tyle.
To jednak nie wszystko. Zanim w ogóle ruszymy na Kjerag, wypada jeszcze zjechać do miejscowości Lysebotn, położonej u samego krańca Lysefjorden. Poza widokiem na gardziel fjordu miasteczko oferuje jeszcze całkiem przyzwoity wydospad, ale największą atrakcją jest tu zjazd wiodącą do miejscowości drogą, którą można porównać do gigantycznego przekładańca, po którego każdym „kęsie” można się literalnie porzygać. Zdecydowanie nie jest to przeprawa dla słabych żołądków, ale na szczęście tylko jazda w dół sprawia, że zadajecie sobie pytanie, po co właściwie to robicie.
No i wreszcie – sam Kjerag.
Powiedzmy to sobie szczerze: kiedy spędziliście niemal 6 godzin w drodze, a potem jeszcze godzinę w Lysebotn, to – zakładając nawet wyjazd wczesnoporanny – tylko wehikuł czasu pozwoli Wam tego samego dnia wejść na szczyt i posikać się ze strachu na Kjeragbolten. Ruszając pod górę, nasza grupa była właściwie pewna, że trekking skończymy co najwyżej na drugim z trzech tutejszych przewyższeń, tym bardziej, że Wiktor z Nordtripa ostrzegł nas, że to podejście na pierwsze jest właściwie najbardziej męczące. Jeśli dodamy do tego zmęczenie niektórych członków grupy, to nikogo chyba nie powinien zdziwić fakt, że awangarda wycieczki zakończyła ją na pierwszym wyniesieniu, spędzając na nim – rzecz jasna – kolejne 30 minut na robieniu zdjęć.
Czy żałujemy? Oczywiście! Kinga (jedna z blogerek) była niepocieszona, że nie udało nam się wejść wyżej, a ta część mojego samczego ego również była nieco zawiedzona, że nie przetestowałem swojej odwagi przy Kjeragbolten. Niemniej, po prostu nie dalibyśmy rady wejść i zejść na sam szczyt tak, żeby potem jeszcze coś zjeść i wrócić do domu o normalnej godzinie. Ba, nawet po skróconej wersji stawiliśmy się w „domu” w późnych godzinach nocnych, pomimo trwania których niezawodna Agnieszka z Nordtrip.pl podała nam jeszcze sytą kolację.
W przypadku podobnych „porażek” zawsze potem mówię, że warto sobie w danym kraju zostawić coś na później, żeby mieć pretekst do powrotu. W Norwegii co prawda zostało mi jeszcze W CHOLERĘ rzeczy do zobaczenia, ale załóżmy, że Kjeragbolten będzie tym, co ma mnie skusić do powrotu na samo południe tego kraju. Przynajmniej nie będzie potrzeby robienia tylu przystanków po drodze.
Preikestolen
Z wejściem na Preikestolen sprawa jest nieco prostsza. Droga do jednego z najbardziej rozpoznawalnych miejsc w Norwegii jest znacznie mniej spektakularna, a jedyną większą atrakcją (jadąc z południa) jest przeprawa promowa przez… a jakże – Lysefjorden. Sprawa bowiem wygląda tak, że Kjerag i popularne „Preike” dzielą na dobrą sprawę dwie (z kawałkiem) godziny drogi, które – jeśli ktoś lubi – można pokonać drogą wodną.
Samo wejście na Ambonę również nie stanowi wielkiego wyzwania, zwłaszcza jeśli dokonuje się go w dobrą pogodę. Najbardziej wymagająca jest pierwsza część trasy, pnąca się pod górę jak szalony alpnista i wymagająca dość żmudnego przedzierania się przez – w większości – mało widowiskowy las. Nudna część wspinaczki kończy się na etapie bagna, na którym Norwegowie zapobiegliwie położyli drewnianą ścieżkę, a potem jest już tylko lepiej. Im wyżej wchodzimy, tam bardziej zaczyna do nas trafiać, dlaczego obywatele tego kraju tak bardzo lubią spędzać czas na łonie natury.
A samo Preikestolen… Powiem tak: niewiele jest na świecie rzeczy, które z czystym sumieniem mogę poetycko określić jako PRZEZAJEBISTE. Świątynie Angkoru w Kambodży, Bagan czy Góra Popa w Birmie, do tego jeszcze kilka miejsc, które można policzyć na wszystkich palcach pojedynczej osoby… Jednakże norweska Ambona – kiedy tylko spojrzałem na nią po kilkugodzinnym spacerze – momentalnie przebiła się do mojego osobistego, mniej lub bardziej mglistego TOP 10.
Tu nie chodzi tylko o widoki czy fakt tego, że Norwegowie mają naprawdę wyjebane na kwestie bezpieczeństwa turystów. Ten kawał ogromnej skały, który – swoją drogą – prędzej czy później runie w przepaść, nad którą jest zawieszony, budzi w człowieku mieszankę pierwotnego przerażenia oraz chęci stanięcia na samym krańcu, wzniesienia miecza i wykrzyczenia całemu światu, że oto znaleźliśmy się na jego szczycie. Będzie to co prawda wierutna bzdura, a poza tym masa ludzi uzna Was za debila (bo turystów tu nie brakuje), niemniej fascynacja pozostaje.
Na Preikestolen nie da się po prostu być. Chęć chłonięcia klimatu tego miejsca sprawia, że człowiek instynktownie kombinuje, jak spędzić tu chociaż kilka chwil tak, by mieć jego kawałek tylko dla siebie. Nie jest to na szczęście bardzo trudne – wystarczy dobrze się rozejrzeć, by znaleźć stosunkowo łatwy sposób na dostanie się wyżej, skąd roztacza się idealny widok za równo na samo Preikestolen, jak i na wszystko to, co widać poniżej (a jest tego naprawdę sporo). Wiktor z Nordtrip.pl chyba nie obrazi się, jeśli przy okazji zdradzę, że z miejsca nad Amboną można też zerknąć w coś, co w krótkich słowach można nazwać „najkrótszą drogą do piekła”. W okolicy klifu znajduje się bowiem łatwo dostępna przepaść, nad którą można się całkiem bezpiecznie położyć i do woli doświadczać potężnych zawrotów głowy. Ja korzystałem z tej możliwości całe 5 sekund.
Jeszcze kilka słów o pogodzie. Jakkolwiek Preikestolen w lipcowy, bezchmurny dzień musi wyglądać wręcz zjawiskowo, to gorsza pogoda również ma swoje plusy – zwłaszcza kiedy już schodzimy. Niektórzy członkowie naszej grupy docenili to bardziej, a inni mniej (bo faktycznie było zimno w cholerę), ale zdjęcia, których źródłem mogą być okolice Ambony w mgliste popołudnie mogą właściwie od razu trafić do artbooka inspirowanego książkami i grami z cyklu wiedźmińskiego. To, co nad tutejszymi jeziorkami i krzaczorami wyprawia mgła, to istny szał ciał i uprzęży dla wielbicieli nieco bardziej nastrojowych klimatów.
Ambona amboną, a klimat klimatem, ale na początku tekstu wspomniałem coś o polskim języku i nieuprzedzaniu faktów. Nadeszła więc pora na fakty.
Jakkolwiek w każdy możliwy sposób namawiam ludzi do tego, żeby ruszyli dupska sprzed telewizorów/komputerów i zobaczyli trochę świata, tak obawiam się, że w niektórych przypadkach rady takie mogą narobić więcej szkód innym niż przynieść korzyść konkretnym osobnikom. Jeśli więc czytasz ten tekst, a jednocześnie wydaje Ci się, że świetnym pomysłem będzie pokazanie na Preikestolen, jaki jesteś zajebisty i wyluzowany – najlepiej za pomocą niesionego przez całą drogę głośnika, z którego popierduje polski hip-hop – to błagam Cię: po prostu zostań w domu. Już pal licho, że sam sobie narobisz wstydu. Pomyśl raczej o tym, że po drodze spotkasz innych rodaków, którzy będą się wstydzili za Ciebie. Ewentualnie możesz zostawić głośnik (i czteropak browarów) w domu i wejść na Ambonę jak człowiek, do czego gorąco zachęcam.
Kurna, Brewa, nawet nie wiedziałam, że Ty takie zadymiste zdjęcie owcy zrobiłeś!
Bo ja jestem dobry w te owce 😉