Świętokrzyskie na weekend, cz. 2
Po tym, jak opuściliśmy kielecką Kadzielnię, z kopyta ruszyliśmy na Sandomierz. Ojczyste miasto Ojca Mateusza od dawna było no moim radarze, bo – wstyd przyznać – nigdy wcześniej w nim nie byłem, a wiele dobrego o nim słyszałem. Jak się okazało, tym razem powszechna opinia nie kłamała – przynajmniej, jeśli chodzi o atrakcje.
Sandomierz
To niesamowite, jak niezbyt mądry, oparty na zagranicznej licencji serial może przekonać ludzi do odwiedzin konkretnego miasta. Wspomniany Ojciec Mateusz miał (podobno) niebagatelny wpływ na napływ odwiedzających do Sandomierza i w sumie trochę żałuję, że nie zdążyłem odwiedzić tego miasta przed turystycznym boomem. Tak naprawdę to właśnie duża liczba weekendowych turystów na miejscu jest obecnie jedyną w dwóch wad tego uroczego miasteczka. O drugiej piszę niżej.
Naszą przygodę z Sandomierzem rozpoczęliśmy standardowo – od wizyty na głównym rynku. Było już późnawo, na zwiedzanie nie mieliśmy sił. W związku z powyższym postanowiliśmy po prostu coś zjeść, a następnie oddać się niepohamowanej konsumpcji alkoholu. I tu zaczęły się niewielkie schody, bowiem w Sandomierzu może i nie brakuje knajp, ale żadna z tych, na które trafiliśmy, nie porywała ani menu, ani cenami. Dość powiedzieć, że w jednej z „lepszych” restauracji zostaliśmy przy piwku, by na jakieś solidniejsze jedzenie pójść do naleśnikarni. Tu żarcie okazało się całkiem niezłe, ale – wbrew obiegowej opinii o cenach poza stolicą – za posiłek musieliśmy wyłożyć zupełnie warszawskie pieniądze.
Na szczęście, weekendowe tłumy i słaba oferta gastronomiczna to – w mojej opinii – jedyne wady Sandomierza. Miasto ma do zaoferowania mnóstwo atrakcji, a tę, którą osobiście uznałem za najciekawszą, zaliczycie dodatkowo zupełnie za darmo.
Rynek to rynek – wiadomo. Trochę kamieniczek, stojący nieco z boku ratusz, a do tego knajpy, bary, baloniki i cały ten kiczowaty, turystyczny syf. Niemniej, sandomierski rynek i okalające go ulice mają swój klimat. Sporą jego część tworzą dość niestandardowe instalacje artystyczne, z których jedną widzicie poniżej. Do tej pory nie bardzo wiem, jak ta rzeźba utrzymuje się na linie, niemniej efekt jest naprawdę interesujący.
Podziemną trasę turystyczną, wnętrze sandomierskiego zamku oraz – uwaga – świat Ojca Mateusza (sic!) sobie darowaliśmy. Było tak głównie ze względu na dzikie tłumy pod tą pierwszą, brak zainteresowania tym drugim oraz głęboką niechęć do tego trzeciego. Tak naprawdę przez chwilę pożałowaliśmy tylko podziemi, ale na szczęście podobną atrakcję odhaczyliśmy sobie tego samego dnia w Opatowie. Może kiedyś nadrobię.
Moim osobistym, niekwestionowanym zwycięzcą w kategorii najlepszej (i do tego darmowej) sandomierskiej atrakcji okazał się jednak słynny wąwóz lessowy Królowej Jadwigi. Położona niemal w środku miasta, „przyrodnicza” ścieżka zrobiła na mnie duże wrażenie – głównie bardzo wiedźmińskim klimatem i ogólną malowniczością. Wspinające się do wysokości 10 metrów, lessowe ściany wydają się pochodzić z innego świata, tym bardziej że 3 wyjścia z wąwozu wyprowadzą nas wprost na zadbane, brukowane uliczki. Spacer lessową ścieżką nie jest długi, ale właściwie przenosi nas na moment do innego świata. Klimat psują nieco biegające wszędzie dzieciaki, które z uporem maniaka wspinają się na kruche ściany wąwozu, ale cóż – nie można mieć wszystkiego.
O takich pierdółkach jak Ucho Igielne, wystawki krzemienia pasiastego, czy po prostu boczne uliczki nawet nie wspominam. Po Sandomierzu warto po prostu się pokręcić – podczas odpowiedniej aury poczujemy się tam trochę jak w małym, śródziemnomorskim miasteczku. Brakuje tylko paru lepszych (albo tańszych) knajp.
Podziemna trasa turystyczna w Opatowie
Poniekąd nadrabiając podobną atrakcję w Sandomierzu, pod ziemię ostatecznie zeszliśmy w Opatowie. Początkowo nie byliśmy przekonani, czy kilka połączonych ze sobą komór, stanowiących niegdyś kupieckie składy, zapewni nam odpowiednią dozę wrażeń, ale okazało się, że nie doceniliśmy nie tylko samej trasy, ale także przewodnika.
Opatowską podziemną trasę turystyczną zwiedza się wyłącznie z przewodnikiem. W naszym przypadku była to wcale przystojna niewiasta, która sprawnie i z werwą sprzedawała nam kolejne informacje. Ogólnie im jestem starszy, tym bardziej doceniam zwiedzanie z kimś, kto zna się na rzeczy – nawet jeśli oznacza to stanie przez 5 minut w małej salce, w której temperatura w lipcu potrafi spaść do mniej niż 10 stopni (a ja mam na sobie tylko cienki t-shirt). Dziewucha równym tempem przeprowadziła nas przez niemal 50 piwnic, tuneli i przejść, z których najgłębsza położona jest na niemal 15 metrach pod ziemią. „Sprzedawane” przez nią historie czasem bywały nudnawe, bo w końcu co fascynującego może dziać się w kupieckiej piwnicy, ale od czasu do czasu trafiają się kwiatki, które są autentycznie interesujące. Mój ulubiony dotyczy komory zwanej Strzelnicą, która podczas wojny była… autentyczną, partyzancką strzelnicą, znajdującą się dodatkowo niemal dokładnie pod jedną z okupowanych przez Niemców fabryk. Hałas w niej generowany skutecznie zagłuszał próby ogniowe bojowników o wolność naszej ojczyzny.
Zwiedzanie trasy nie jest drogie – za niecałą godzinkę chodzenia zapłacimy 12 zł, ale pamiętajmy, żeby na miejscu pojawić się przed pełną godziną, bo tylko wtedy wyruszają grupy. Po zakończonym zwiedzaniu możemy udać się na drugą stronę opatowskiego rynku (zresztą całkiem sporego) i wszamać coś w restauracji Żmigród (dawna nazwa Opatowa). Tu wreszcie ceny zaskoczą nas pozytywnie, podobnie zresztą jak niezbyt rozbudowane, ale bardzo smaczne menu.
Zamek Krzyżtopór w Ujeżdzie
Z zamkiem Krzyżtopór mam spory problem. Z jednej strony – to kawał zajebistej fortecy. Gwiaździsta konstrukcja aż się prosi o fotografie z drona, a dodatkowo uwielbiam, kiedy tego typu budowle (w tym przypadku zamek z XVII wieku) pozostawione są w stanie trwałej ruiny, bez jakichś kretyńskich ingerencji w oryginalną budowlę i zastawiania ich meblami „z epoki”. Z drugiej strony – brak jakichkolwiek tablic informacyjnych sprawia, że kręcimy się po zabudowaniach jak gówno w przeręblu i właściwie tyle z tego wynika. Ok – byłem już w kilku(dziecięciu?) zamkach na świecie i niby wiem, że największa komnata to pewnie sala audiencyjna, a pokoje w takim czy innym skrzydle mogły należeć do takiej, a nie innej osoby. Przydałoby się jednak druknięcie chociaż kilku kartek A4, zalaminowanie ich i powieszenie w kilku pomieszczeniach, żeby człowiek mógł coś potem powiedzieć o miejscu, po którym się przespacerował.
Mam wrażenie, że to wszystko jeszcze nadejdzie. Niby jakaś infrastruktura – parking, kasy, nawet bardzo przyzwoite kible – są na miejscu, ale jednak byłbym w stanie poświęcić kompletną adaptację kilku sal na wspomniane kible na rzecz porządnej informacji na temat tego, co właściwie widzę. Strzałki z napisem kierunek zwiedzania to jednak dla mnie trochę za mało, nawet jeśli w ręku mam ulotkę informacyjną otrzymaną w kasie.
Niemniej, zamek wciąż jest zajebisty. My łaziliśmy w deszczu, więc cała wizyta zajęła nam nieco dłużej niż standardowa, ale i tak niektóre pomieszczenia – odarte ze wszystkiego poza oryginalnym budulcem – robią ogromne wrażenie. Klimat doceniają nawet nastolatki, aczkolwiek (jak zwykle) na swój sposób.
Krzyżtopór zamknął naszą wizytę w Świętokrzyskim. Pogoda nie sprzyjała, ale może to i dobrze – w drodze powrotnej do Warszawy złapały nas gigantyczne korki, więc i tak byliśmy w domu znacznie później, niż się spodziewaliśmy. Na pocieczenie został nam przepiękny zachód słońca, złapany – nieco prześmiewczo – podczas postoju na sikanie na mijanej stacji benzynowej.
Polecam jeszcze Góry Pieprzowe, szczególnie pod koniec lipca, gdy w okolicznych sadach dojrzewają brzoskwinie 🙂
Dopisuję do listy 🙂