Cat Ba – spokojne wrota do Halong Bay
Zatoka Halong to jedno z tych miejsc, dla których przyjeżdża się do Wietnamu. Atrakcyjność powojennych pozostałości, typowo azjatyckiego zgiełku Hanoi i Ho Chi Minh, delty Mekongu czy zabytków historycznych miast zdaje się momentalnie blednąć, kiedy spoglądamy na monumentalne, wystające z wody skały krasowe tej słynnej zatoki. Jeśli jednak chcemy zachować pozory posiadania tego widoku tylko dla siebie, warto pominąć w swojej podróży zatłoczone i mocno już turystyczne Halong City i skierować się kawałeczek na południe od niego, na niewielką wyspę Cat Ba.
Cat Ba to największa wyspa zatoki Ha Long. Większość wyspy zajmuje park narodowy, dzięki czemu po dziś dzień to miejsce pozostaje stosunkowo dziewicze, a do tego oferuje wiele „bardziej dzikich” rozrywek, nie wypartych jeszcze przez lawinowo powstające hotele, powoli dominujące kontynentalne granice Ha Long. Prócz sztandarowej atrakcji turystycznej regionu, jakim są jedno- lub kilkudniowe wycieczki statkami po zatoce, Cat Ba oferuje także liczne możliwości trekkingów, górskiego pedałowania czy – a jakże – skalnej wspinaczki. Ponadto, okalająca Cat Ba od południa zatoka Lan Ha to istny raj dla kajakarzy i żeglarzy, przy czym jednak samodzielne wyprawy zalecałbym raczej doświadczonym amatorom tego typu rozrywek. Prądy w okolicach skał bywają zdradliwe, o czym przekonał się już niejeden nieszczęśliwy amator sportów wodnych.
Samo miasteczko Cat Ba to NAPRAWDĘ niewielka miejscowość, którą można z powodzeniem przerzucić w miarę opływowym bananem. Z racji na to, że wyspa to jedna wielka, wystająca z wody skała, miejscowość nie bardzo ma możliwość wrośnięcia w jej głąb, w związku z czym powolutku rozrasta się wzdłuż wybrzeża. Podobnie jak wszędzie indziej w kraju, tu również ceny ziemi szybują aż pod niebo, więc miasteczko to głównie zbiorowisko wąskich, kilkupiętrowych domków, z których połowa to noclegownie różnego typu, a druga połowa to inne przybytki powstałe w służbie turystyki – restauracje, sklepy z pamiątkami, zakłady masażu, bary karaoke itd. W sezonie (czytaj – podczas naszej zimy) podobno potrafi się tu zrobić nieznośnie wręcz tłoczno, a ceny noclegów podwajają się lub potrajają. My mieliśmy to szczęście, że na miejscu byliśmy we wrześniu, kiedy po godzinie 20:00 na ulicach nie było już prawie nikogo, a za dwuosobowy pokój w standardowym hotelu (ale z klimą i lodówką) płaciło się 10$.
Podczas naszego pobytu, sama miejscowość nie oferowała żadnych ciekawszych atrakcji per se, chyba że uznamy za takową pomnik Ho Chi Minha albo wieczorny targ z żarciem. Nie sądzę, żeby do dzisiejszego dnia coś się w tym względzie zmieniło. Jeśli więc nie planujecie od razu pakować się na łódź, względnie korzystać z licznych możliwości do uprawiania tak zwanych adventure sports, to zostaje Wam plaża. Z trzech tutejszych najsensowniejszym wyborem wydaje się plaża Cat Co oznaczona numerem 2, jako że – przynajmniej za naszego pobytu – nie została jeszcze pochłonięta przez żaden hotel. Wszystkie plaże Cat Co położone są 15 minut spacerkiem na południowy wschód od miasteczka, a i my sami skusiliśmy się na pół dnia pobytu właśnie na „dwójce”.
Co by jednak nie mówić, na Cat Ba przypłynęliśmy w jednym, głównym celu, a był nim:
Rejs po Halong Bay
Każda noclegownia w Cat Ba w ciągu kilku minut zorganizuje Wam przynajmniej jednodniowy wypad do zatoki Ha Long. My, o ile mnie pamięć nie myli, dogadaliśmy się z jedną z firm turystycznych sąsiadujących z naszym hotelikiem, a jednodniowy rejs wyciągnął nam z kieszeni 17$/osoby. Dziś będzie to zapewne więcej, aczkolwiek i tak zaznaczę, że – z racji na nasz status majątkowy – niska cena odgrywała w naszym przypadku dość znaczną rolę. Oczywiście, na pływającą wycieczkę po Halong można wydać praktycznie nieskończoną kwotę – możecie na przykład wyprawić się na nią chińską dżonką albo luksusowym statkiem, na którym co godzinę będą Wam serwować owoce morza oraz drinki wliczone w cenę. Nasz wariant był zdecydowanie mniej wypasiony, aczkolwiek wciąć zawierał posiłek, który zresztą okazał się całkiem niezły.
Nasz dzień w zatoce rozpoczął się od szybkiego śniadania, a następnie stawienia się – punktualnie o 8:00 rano – na przystani. Z niej zgarnął nas (wraz z kilkoma innymi osobami) przyzwoicie wyglądający stateczek, który okrążył Cat Ba, a następnie pożeglował na północny wschód, powoli mijając kolejne skały. Widoki już od samego początku są oszałamiające, ale jeśli brakuje Wam miejsca na kartach pamięci, to radzę oszczędzać je do momentu wpłynięcia głębiej pomiędzy skały.
Po godzinie czy dwóch leniwego żeglowania, cała nasza grupa została przesadzona do kajaków i puszczona samopas w jednym z tych miejsc zatoki, w którym woda jest spokojniejsza. Tu jednak nadal przykazano nam zachowanie ostrożności i ostrzeżono przed podpływaniem zbyt blisko do krasów. Kajakowanie, jak to kajakowanie – może być leniwe i spokojne, a może być dzikim zakurwianiem od punktu do punktu, aby zobaczyć jak najwięcej. My wybraliśmy pośredni wariant, biorący również pod uwagę fakt, że będziemy potem musieli wrócić na przystań-matkę.
Po około 1,5 godziny ponownie załadowano nas na większą łódź, która poniosła nas do punktu snorklingowego. Snorkling był chyba najsłabszym punktem całej imprezy, jako że przekazany nam ekwipunek nie zawierał płetw. Spowodowało to, że trudno nam było pokryć większy areał, jak również uniemożliwiało szybkie schodzenie chociaż trochę głębiej pod wodę. Niemniej, nie narzekaliśmy, bo zatoka Halong należy do bardzo czystych, a sporo rybek i innych pływających szajsów widać w niej właściwie już gołym, nieuzbrojonym w maskę okiem.
Po snorklingu przyszła pora na kolejny etap transportowy, podczas którego opędzlowaliśmy lancz. Zaraz po nim statek dopłynął do jednej z tutejszych jaskiń – zabijcie mnie, jeśli wiem, do której dokładnie. Stawiam na Hang Trong.
Po wizycie w iście lunaparkowej jaskini, została nam na liście ostatnia atrakcja do zaliczenia, a była nią słynna Monkey Island, znajdująca się już na terenie parku narodowego Cat Ba. Jak łatwo się domyślić, jej atrakcyjność wypływa głównie z faktu zasiedlenia jej przez małpy. Skaczące po wysepce makaki mają opinię dość agresywnych, ale w naszym przypadku skoczyło się tylko na kradzieży puszki z colą i wylaniu jej zawartości na stolik. Czujcie się jednak ostrzeżeni – tutejsze małpiszony potrafią podobno ugryźć, co łączy się ze sporym ryzykiem zakontraktowania wścieklizny, a tego nie życzyłbym nawet najgorszemu wrogowi.
Po wizycie na Monkey Island, nasz stateczek odwiózł nas na przystań, kończąc rejs na parę minut przed zapadnięciem zmroku. Tym sposobem, za 17 dolców, nie licząc drobnych kwot wydanych na jakieś napoje alkoholowe w trakcie trwania wycieczki, mieliśmy zagospodarowany praktycznie cały dzień. Nie bylibyśmy jednak sobą, gdybyśmy nie chcieli wykorzystać dnia do cna. Z tego względu trochę się ogarnęliśmy, wysmarowaliśmy poparzenia słoneczne alantanem czy innym, podobnym gównem, a następnie ruszyliśmy na nocny podbój miasteczka Cat Ba…
Ale to, moi drodzy, zdecydowanie zasługuje na osobny wpis.