Wieczór w Cat Ba, czyli ucieczka z burdelu
Po dniu pełnym słońca i skalno-kajakowo-jaskiniowo-małpich wrażeń, mieliśmy przed sobą ostatni wieczór w Cat Ba. Był to nasz 6 dzień w Wietnamie, więc mieliśmy jeszcze na tyle dużo energii, by nadal mieć ochotę na chlanie, ale równocześnie na tyle mało, by nie szukać go na siłę. Noc postanowiliśmy więc rozpocząć na spokojnie, od polskiej specjalności: picia w plenerze.
Zaczęło się średnio, bo na wejściu postanowiliśmy rozwalić butelkę wina ryżowego. Po pierwszych łykach niemal nie rozwaliliśmy tejże butelki zupełnie niemetaforycznie, bowiem smakowało to-to jak odstane siki. Szajs powędrował do kosza, a my powędrowaliśmy do sklepu, w którym nabyliśmy szklany pojemnik wypełniony czymś bardziej przyjaznym. Konkretnie – lokalnym rumem o przyzwoitym woltażu i smaku, który nie kojarzył się z lizaniem brudnego oposa.
Rum, jak to rum, skończył się niezwykle szybko, ale mieliśmy już na tyle w czubie, że postanowiliśmy odwiedzić jedyny przybytek w miasteczku, który od biedy można było nazwać klubem. W położonym na południowym skraju miejscowości Phillipers usiedliśmy z zamiarem dalszej konsumpcji alkoholu i obserwacji lokalnych niewiast, ale wyszło nam tylko to pierwsze, bowiem poza nami na miejscu nie było absolutnie nikogo. Niestety, po godzinie ten stan rzeczy nie zmienił się ani na jotę, a my tylko lekko ogłuchliśmy, jako że DJ – niezrażony pustkami na parkiecie – nakurwiał muzyką o takim poziomie głośności, że zapewne było ją słychać aż w Hanoi.
Cóż było robić… Dopiliśmy nieprzyzwoicie drogie piwo, po czym – już mocniej wcięci – udaliśmy się w drogę powrotną do domu. I właśnie tu, ni z tego ni z owego, zaczęła się dziać wietnamska magia.
Z jakiejś przyczyny któryś z nas uznał, że idealnym zakończeniem wieczoru będzie wizyta w jednym z kilku otwartych jeszcze salonów masażu. Niby nie było w tym nic złego ani dziwnego – tego typu przybytki funkcjonują często w Azji do późnych godzin nocnych, a przy okazji późniejszej Wyprawy na Filipiny przekonałem się, że po ostrym melanżu w klubie nic nie otrzeźwia tak, jak porządny, hardcore’owy masaż. Niemniej, kiedy pod zakładam dosłownie OBLECIAŁY nas cztery dziewczyny, powinna była nam się zapalić lampka ostrzegawcza. Nie zrobiła tego – była zapewne kompletnie zalana.
Wszystko zaczęło się w miarę niewinnie. Lekko wygórowana cena za masaż (10 dolców od łebka) była w naszej opinii usprawiedliwiona późną godziną, a przyjazność niewiast dodatkowo nas ośmieliła. Zostaliśmy podzieleni na dwie pary i dziewuchy zaprowadziły nas do pokojów. Te wyglądały zupełnie normalnie – po dwóch stronach zasuwanej kotary stały dwa łóżka do masażu i w zasadzie tyle.
Początek był fajny. Styrane alkoholem ciało przyjmuje masaż bardzo dobrze, także zarówno ja, jak i przydzielony do mojej pary Lucek, zaczęliśmy chyba powoli odpływać. Jakież było moje oburzenie, kiedy po niespełna 15 minutach mającego trwać pełną godzinę masażu, przydzielony mi lachon nachylił mi się nad uchem i szepnął: You want something special?
Mój mózg początkowo nie załapał, ale po kilku sekundach doszedłem do wniosku, że przez something special nie powinienem raczej rozumieć nowego zapachu olejku do masażu, względnie najnowszej techniki ugniatania barków łokciami. W grę miały ewidentnie wchodzić tzw. „inne czynności seksualne”, w porywach do zupełnie normalnych czynności seksualnych. Postanowiłem, że najwyższa pora skończyć tę zabawę, ale wtedy zza kotary odgradzającej mnie od Lucka dobiegł jakiś szmer, a następnie doszło do legendarnego dialogu:
Lucek: Brewa, ona pyta, czy ja chcę coś specjalnego. Czy ja chcę coś specjalnego?
Ja: Lucjan, zachowaj spokój. Ładnie dziękujemy, wstajemy, oznajmiamy że nie mamy pieniędzy i zaraz z nimi wrócimy, po czym spierdalamy.
Lucjan: (po nieco dłuższej ciszy) Ale ja MAM pieniądze!
Gdybym nie leżał na swoich dłoniach, w tym momencie jedna z nich prawdopodobnie uderzyłaby mnie w czoło.
Po wytłumaczeniu Luckowi, dlaczego przygodny, płatny seks w wietnamskim salonie masażu nie jest najlepszym z możliwych pomysłów, wcieliliśmy w życie mój plan, po czym zeszliśmy do recepcji. Dziewczyny nie były zachwycone, ale ich dobry nastrój nie wygasł zupełnie, podsycany obietnicą dodatkowego zarobku, który jedynie odsunął się nieco w czasie. Zabijcie mnie, ale nie pamiętam już, o jakiej konkretnie kwocie była w ogóle mowa.
Bardzo się zdziwiliśmy, kiedy w przedsionku spotkaliśmy czekającego już na nas Kuszę, który z radością oznajmił, że on także zrezygnował z dodatkowych atrakcji. Jak się jednak okazało, towarzyszący mu w pokoju Adaś nie tylko również spasował, ale domagał się od swojej masażystki dokończenia właściwego masażu, za który wszak zapłacił. Powiem szczerze, pogratulowałem mu w myślach asertywności, ale jednocześnie miałem ochotę mu przypierdolić.
Adaś dołączył do nas chwilę później, wydzierając się na swoją masażystkę/prostytutkę, której od tego wszystkiego już drżała dolna warga. Nie chcąc robić scen, które być może zainteresowałyby jakiegoś postawnego przedstawiciela lokalnego świata przestępczego, złapaliśmy Adama za chabety i wyprowadziliśmy z salonu masażu, najwyraźniej po pewnej godzinie przekształcającego się w najzwyklejszy w życiu burdel.
Omawiając żywiołowo całą sytuację, doszliśmy wreszcie do hotelu. Wydawało nam się, że to będzie już koniec przygód tej nocy, kiedy wydarzyły się dwie rzeczy:
- Zauważyliśmy, że zewnętrzne drzwi do naszej noclegowni są zamknięte, a my mieliśmy wyłącznie klucz do pokoju;
- W tym samym momencie pierdolnął potężny piorun, a w całym mieście zgasły światła, pogrążając nas w kompletnych ciemnościach.
Najprościej mówiąc, nie mieliśmy jak wejść do pokoju, a brak prądu, który zaskoczył nas tego dnia już drugi raz, uniemożliwił nam korzystanie z dzwonka.
Na szczęście nie musieliśmy walić w drzwi zbyt długo. Po kilku minutach zszedł do nas zaspany, kilkunastoletni syn właściciela hotelu, który otworzył nam drzwi. I tu nadeszła chwila na ostatni fakap wieczoru…
Drzwi były otwarte, a my dysponowaliśmy jeszcze resztką piwa. Poprosiliśmy młodego, żeby został na moment z nami, a żeby szybciej dopić browary, zaproponowaliśmy mu udział w tym procederze. Chłopak trochę się krygował, tłumacząc się zakazem picia alkoholu, który nałożył na niego jego staruszek. Lucjan, wprawny w namowach do spożywania zakazanych substancji, przekonał jednak wreszcie młodego, żeby pociągnął chociaż jednego łyka. Traf chciał, że chłopak zrobił to dokładnie w tym samym momencie, w którym na schodach nad nami pojawił się jego ojciec, zdziwiony tym, że dzieciak tak długo nie wraca…
No cóż. Powiedzmy, że do snu ukołysało nas bardzo intensywne besztanie młodzieńca, który uległ pokusie w najgorszym możliwym momencie. Może to i dobrze, że już następnego dnia opuszczaliśmy Cat Ba, bo w innym wypadku właściciel hostelu niechybnie nasrałby nam do pozostawionych w pokoju plecaków. Na to przynajmniej wskazywał grymas, którym obdarzył nas podczas check-outu.