Singapurski spontan 2012
Ej, Brewa! Lecimy do Singapuru! zabrzmiało mi obok ucha. Była około 3:00 nad ranem, a ja już miałem mocno w czubie po tym, jak po „przygodzie” z Czekoladowymi wzgórzami postanowiliśmy zostać jedną noc w Cebu i trochę przybalować. Nic więc dziwnego, że nie od razu ogarnąłem, o co chodzi. Ale jak to do Singapuru? Że teraz?, spytałem szczerzącego się Adasia, który – na moje oko – też ledwo trzymał się na nogach. No teraz, za 3 godziny mamy lot – zbieramy się z K. do hostelu i później jakoś się złapiemy – odrzekł Adaś, po czym przybił mi chwiejnego piątala i zniknął mi z oczu na circa 48 godzin. I tak, moi państwo, okazało się, że w 2012 roku ponownie odwiedziłem Singapur, choć w ogóle tego nie planowałem.
W Singapurze byłem już raz w 2009 roku. Wizyty tej nie wspominałem najlepiej, bowiem – po pierwsze – była to moja pierwsza samodzielna podróż ever (co wiązało się z pewnym stresem); a po drugie – byłem wówczas potwornie przeziębiony. Kiedy więc część mojej grupy wyjazdowej na Filipinach postanowiła „odbić” na moment do Singapuru, postanowiłem, że i ja dam temu miastu/krajowi drugą szansę, zresztą ku radości tej części składu, która nie kupiła biletów w środku nocy i po sześciu browarach. Dodatkową przyczyną takiej decyzji było to, że nieco bałem się rozdzielać grupę na dłużej, bo nie miałem za grosz zaufania do zdolności organizacyjnych panów, którzy tak beztrosko się odłączyli.
Tak czy owak, jakąś dobę z niewielkim okładem później staliśmy już na lotnisku w Cebu czekając na samolot do Singapuru. Pewnie śmignęlibyśmy wcześniej, ale ja uparłem się, żeby przed wylotem obejść jeszcze najważniejsze atrakcje miasta, w którym byliśmy, co niestety okazało się stratą czasu.
Tak naprawdę przelot do Singapuru we wrześniu 2012 roku nie był najgorszym pomysłem z możliwych. Na miejscu właśnie odbywały się wyścigi Formuły 1, co oznaczało, że diabelnie szybkie bolidy śmigały po normalnych ulicach. Umówmy się, ze to nie jest coś, co ogląda się często. Chłopaki, którzy urwali się do Singa na spontanie, zdołali jeszcze załapać się na ostatni dzień zawodów, a nawet na koncert Maroon 5, który przez chwilę obserwowali zmrużonymi oczami z paru kilometrów. Reszta grupy nie miała tego szczęścia, ale i tak wszyscy byli zadowoleni chociażby z tego, że mogliśmy się przejść po dopiero co zamkniętym torze, wdychać pozostałości po smrodzie palonej gumy oraz podziwiać drachy, które pojazdy zostawiły po sobie na asfalcie.
Dodatkowo, A. bohatersko wyszła przed szereg i zupełnie niespodziewanie załatwiła nam darmowy wjazd na sam szczyt Marina Bay Sands – słynnego hotelu, który podczas mojej pierwszej wizyty w Singapurze dopiero się budował. Co ciekawe, wszystko co wystarczyło zrobić, to miło poprosić bramkarza, żeby wpuścił nas do odpowiedniej windy. Na ten jakże niesamowity wyczyn zdobyła się wyłącznie A., tym samym udowadniając, że wszyscy faceci w grupie okazali się wstydliwymi siusiakami.
Czegokolwiek by jednak nie mówić o Singapurze, przecenach na Orchard Road czy jego licznych, nowoczesnych atrakcjach, turystycznym rozbiciem banku okazał się dla nas drugi dzień na miejscu, podczas którego odwiedziliśmy…
Universal Studios Singapore
Park rozrywki Universal Studios na singapurskiej Sentosie był tak naprawdę argumentem, który przeważył szalę podczas mojego procesu decyzyjnego w sprawie pod tytułem Czy wyjebać furę hajsu na rewizytę w Singapurze. Podobnie jak w przypadku Marina Bay Sands, park rozrywki studia Universal nie istniał jeszcze, kiedy pierwszy raz pojawiłem się w tym mieście-państwie. Doszedłem więc do wniosku, że nawet jeśli Singa mnie do siebie nie przekona, to przynajmniej wybawię się do żywego w miejscu, którego starszego brata miałem już okazję poznać w Los Angeles, podczas mojej (jak na razie) jedynej wizyty w USA szmat czasu temu (kiedy miałem, uwaga, zaledwie 13 lat).
Jak się okazało, singapurskie Universal Studios totalnie rozjebało nam czachy. Na fenomenalnej przejażdżce interaktywnej pod tytułem Transformers: The Ride byłem chyba 6 czy 7 razy, każdorazowo piszcząc jak dziewczynka, kiedy nasz wagonik wydawał się spadać z kilku pięter, choć tak naprawdę tego nie robił. Podobnie zachowaliśmy się wszyscy razem na zabudowanym roller coasterze Revenge of the Mummy oraz na podwójnej kolejce odwzorowującej pojedynek kosmicznych myśliwców z serialu Battlestar Galactica, którego jestem wiernym fanem.
Dzień spędzony w Universal Studios Singapore przeleciał nam z prędkością cylońskiego ścigacza. Zaliczyliśmy wszystko, co tylko się dało, wydaliśmy trochę hajsu na tyleż bezużyteczne, co totalnie odjazdowe pamiątki i generalnie bawiliśmy się doskonale, odpoczywając w ten sposób od wyjazdowej rutyny. Niestety, ograniczony czas na miejscu nie pozwolił nam odwiedzić innych atrakcji Sentosy, nazywanej rozrywkową stolicą Singapuru. Na miejscu bowiem, poza wspomnianym parkiem rozrywki, jest jeszcze park wodny, kilka ciekawych muzeów (w tym jedno wojskowe) oraz istne zatrzęsienie plaż, co weekend przyciągających tłumy wczasowiczów.
Po dniu pełnym beztroskiej zabawy przyszła jednak pora na powrót do szarej rzeczywistości, jeśli można tak mówić o kontynuowaniu zwiedzaniu Filipin. Tak naprawdę faktycznie mieliśmy pewien problem. Wizyta w Singapurze mocno nadszarpnęła budżet większości członków naszej grupy, a w planach mieliśmy jeszcze spędzenie paru dni na północnej części wyspy Luzon, z której mieliśmy następnie udać się do Hong Kongu. Rozkminy budżetowe szybko jednak przestały zaprzątać nam głowę, bowiem nadchodzące dni miały okazać się jednocześnie naszym najlepszym (a w pewnym sensie także najgorszym) czasem na Filipinach, po którym Hong Kong był już tylko sympatycznym deserem…