Pociągiem do Zamiin-Udd

Następny dzień miał być naszym ostatnim spędzonym w Mongolii. Jeszcze tego samego wieczora urwaliśmy się z naszego hotelu i potruchtaliśmy na dworzec kolejowy, by udać się do Zamiin-Udd.Jak się okazało, znalezienie zakwaterowania tak blisko tego ostatniego miało zbawienny wpływ na nasze poparzone plecy, które jednak dopiero zaczynały dawać znać o swoim istnieniu.

Pociąg do Zamiin-Udd, czyli przygranicznej miejscowości, miał przyjechać w nocy, tak by rano pasażerowie mogli przekroczyć granicę z Chinami. W związku z tym nastawieni byliśmy na losową ilość godzin spędzonych na peronie, w asyście wielce zainteresowanych naszą obecnością Mongołów. Pierwszą godzinę przesiedzieliśmy spokojnie, ale potem postanowiliśmy ostro się zabawić i ugotować coś do żarcia wprost na peronie. So hardcore.

Na tym etapie poezdki nasze zapasy żywnościowe skurczyły się już do minimum, to jest zostały nam tylko te rzeczy, na które wcześniej bardzo, ale to bardzo nie mieliśmy ochoty. W garnku, czy też bardziej w menażce, wylądował więc makaron ryżowy (bo przecież zawsze wozi się drwa do lasu) i – uwaga – Mielonka Krotoszyńska, którą wcześniej dla pewności ogłuszyliśmy. Wszystkim tym zabiegom z zachwytem przyglądali się localsi, dopingując nas w co zajadlejszych momentach.

Jednym z nich (localsów, nie momentów) było nieco szczerbaty dziadek w czapce konduktorskiej, który zdobył się wreszcie na odwagę i przysiadł do nas, zagadując w czymś, co przy odrobinie dobrej woli mogło być uznane za bardzo wczesną formę starocerkiewnosłowiańskiego. M. oczywiście podłapał możliwość konwersacji i tym razem jego chęć komunikowania się ze wszystkim co żyje zaowocowała dość niestandardowym profitem. Mianowicie, chłop okazał się maszynistą jednego ze spalinowych potworów, czekających na odjazd na bocznym torze.

Od słowa do słowa, zostawiliśmy O. na straży bagaży, a sami – jak prawdziwi dżentelmeni – pomaszerowaliśmy na zwiedzanie lokomotywy. Dziad oczywiście miał ukryty motyw, bowiem jak tylko pokazał nam wszystko, co uznał za interesujące, kazał się fotografować. Rozsiadł się jak basza na krzesełku, które ani chyba pamiętało jeszcze czasy kolei parowej, po czym jął pozować niczym Gioconda, pobłyskując tajemniczo tym, czego przyzwoici ludzie nie odważyliby się nazwać zębami. Marcin narobił mu zdjęć, po czym obiecał, że wyśle je pocztą na skreślony na jakiejś karteluszce adres. Po fakcie okazało się jednak, że wszystkie ujęcia bez wyjątku były rozmazane, jakby aparat trzymał pijany orangutan. Gwoździem do trumny był fakt, że ni chu chu nie byliśmy w stanie odcyfrować nasadzonych przez dumnego przedstawiciela klasy robotniczej kulfonów. Zdjęć więc nie dostał, co – przyznam – było tyleż nieprzystojne, co niemiłe. Jeśli więc, piękny kolejarzu, czytasz te słowa i w międzyczasie nauczyłeś się polskiego, bardzo Cię z tego miejsca przepraszam, także w imieniu pozostałych członków wyprawy. Powaga.

Po wszystkim zapakowaliśmy się do naszego składu, nieufnie pozezowaliśmy na ekran LCD (sic!), który – przytwierdzony pancernymi śrubami – tkwił na stoliku, który można było spożytkować w znacznie lepszy sposób, a następnie zaczęliśmy przygotowywać się do nocnego spoczynku.

Przygotowania te przerwało w pewnym momencie „pokładowe radio”, które ni stąd ni zowąd rozwyło się niczym pijany muezzin, do reszty burząc atmosferę intymności przedziału. Rzecz jasna, gałki kontroli głośności nie działały, więc pozostało nam modlić się, by uwertura, skomponowana najwyraźniej na skrzypce, fortepian i zarzynaną świnię, skończyła się jak najszybciej. Świnia nie grzeszyła konstytucją, bowiem ryki urwały się tak samo niespodziewanie, jak zaczęły, a kolejne godziny podróży upłynęły nam przy typowym tle muzycznym pociągu z Mongolii, to jest przy stukocie kół i okazyjnych wrzaskach handlarzy. Sądząc po natężeniu ich krzyków, od sprzedaży orzeszków ziemnych zależało życie ich rodzin, a być może także bydła.

Po nocy nastał dzień (to Ci dopiero…). Przedział pożegnał nas dobrotliwą czernią ekranu LCD, który przez całą podróż milczał jak zaklęty, ku naszemu rozczarowaniu zmieszanemu z wdzięcznością. Z pociągu niemal bezpośrednio przeskoczyliśmy do UAZ-a. Kierowca przewiózł nas pod granicę, kazał spadać, a następnie odjechał w kierunku mniej-więcej chińskim. Wraz z koleją niemożebnie obładowanych ludzi przekroczyliśmy magiczną linię, oznaczoną w większości przez kamienie, profesjonalnie pomalowane na biało. Obyło się bez ekscesów, a my z niejaką radością skonstatowaliśmy, że oto znów trafiamy do kraju, w którym do czapek oficjeli przywiązuje się wagę tak samo dużą, jak one same. Pieczęcie zostały wbite, bagaże znów walnięte na dach samochodu, a – po krótkiej przejażdżce – po raz kolejny bezpardonowo wywalone na ziemię. Była to ziemia kompletnie nam obca, bo Chińska.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Wyprawie z 2007 roku lub o Mongolii oraz polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

*zdjęcie autorstwa M.

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?