Sajnszand, czyli czołgi i dinozaury
Z pociągu do Sajnszand wysiedliśmy pod wieczór, nawet niespecjalnie zmordowani. Przeszliśmy raźnym krokiem przez placyk przed dworcem, któremu do zostania stuprocentową umieralnią brakowało tylko leniwie przetaczającego się krzaka (chociaż miał podświetlaną fontannę), a następnie udaliśmy się na poszukiwania hotelu. Oczywiście, mapa z przewodnika po raz kolejny okazała się mało pomocna. Pałętając się niczym zakonnica po burdelu trafiliśmy wreszcie na grupkę dzieciaków, która zlitowała się nad nami i wskazała obdrapany, betonowy budynek, wyglądający raczej jak rzeźnia, a nie miejsce noclegowe. Pozory myliły. Budynek okazał się wcale gościnną ruderą, wyposażoną w iście PRL-owską recepcję. Z kolei recepcja miała na wyposażeniu kobietę, zapewne datowaną na podobny okres, która na nasz widok niemal wyskoczyła z kapci. Jakimś cudem, po 30 minutach nadawania nowego znaczenia słowu „cierpliwość”, udało nam się – głównie za pomocą rebusów o poziomie trudności „małpa po lobotomii” – wynegocjować bardzo przyzwoitą cenę za nocleg. Pokój okazał się przestronny i nadspodziewanie czysty, więc humor momentalnie skoczył nam o poziom lub dwa.
Uskrzydleni sukcesem wypuściliśmy się jeszcze na wieczorny rekonesans na pobliskie wzgórza. Krótki spacer ujawnił tyleż ciekawy co bezużyteczny poradziecki czołg, a także bardzo „falloutowo” oświetlony łuk z nazwą „Sajnszand”, zdobiący – jak nam się wydawało – główny wjazd do miejscowości. Szybko doszliśmy do wniosku, że wzmiankowany pojazd pancerny musi być niewątpliwie największą atrakcją turystyczną samego miasteczka, więc – po kilku minutach bujania się na lufie – zrezygnowaliśmy z dalszej eksploracji. Gdybyśmy poszli kilka metrów dalej, być może zaoszczędzilibyśmy sobie kolejnego dnia dwóch godzin konfuzji. Tego wieczoru jednak wróciliśmy do naszego lokum, spreparowaliśmy coś, co przy odrobinie wyobraźni można było uznać za całkiem przyzwoitą zupę, a następnie poszliśmy w kimę.
Następnego dnia wstaliśmy rano i, z racji braku lepszej rozrywki, udaliśmy się na poszukiwania placu, z którego jakiś zdezelowany UAZ mógłby zabrać nas na miejscówkę, którą sobie upatrzyliśmy. Chodziło, a jakże, o samą pustynię Gobi.
Gobi ma nad Saharą dwie zasadnicze przewagi. Po pierwsze – nie był na niej każdy polski turysta, obowiązkowo z skarpecie i sandale. Po drugie, już zupełnie subiektywnie, ta konkretna pustynia była dla mnie znacznie bardziej pociągająca, jako że będąc dziewięcioletnim szczylem do szczętu zaczytywałem się w Playboyu tego wieku, którym było pismo Dinozaury. Kojarzycie? Jego głównym elementem była rozkładówka z kompletnie gołym gadem kopalnym, którą – dzięki okularom dostarczonym z pierwszym numerem – można było oglądać w 3D. Wow, wow. Ponadto, o ile mnie pamięć nie myli, do dalszych numerów dołączany był świecący w ciemności szkielet tyranozaura. Był super, wyjebałem go do śmieci z piętnaście lat temu.
Tak, tak – czytałem te cholerne Dinozaury, a jedyne, co z nich pamiętałem to to, że iguanodon miał kolce zamiast kciuków. Z perspektywy czasu domyślam się, że większość z zawartych tam informacji jest już dziś pewnie nieaktualna, aczkolwiek jedna pozostała up to date – na Gobi było (i nadal jest) w ciul skamienielin. Co z tego, że na tereny bogate archeologicznie nie wpuszcza się turystów. W sumie to oczywiste – nikt nie chce odkopywać pterodaktyli, kiedy wokół pałęta się banda Koreańczyków z fleszami. Niemniej, magia pozostała i mocno mnie jarała…
*zdjęcie autorstwa M.
Brak komentarzy