Dinozaury po raz ostatni
Pierwsza chińska miejscowość, w której postawiliśmy stopę, nie zrobiła na nas jakiegoś przesadnego wrażenia. Bo i nie miała. Ot – typowa kitajska mieścina, w której mieszka tyle ludzi, co w połowie Mongolii. 30 minut poświęciliśmy na spacer po targu warzywnym. Był to pierwszy spośród wielu, które miałem jeszcze w życiu zobaczyć, ale widok śpiącego na górze arbuzów handlarza zapamiętałem po dziś dzień, bowiem rozwalił się na nich niczym na sułtańskich piernatach.
Szybki obiad, który tam zjedliśmy, również nie należał do wartych zapamiętania. Niemniej, stał się takowy, bowiem to właśnie przez niego O. padła ofiarą najcięższego zatrucia pokarmowego, jakiego kiedykolwiek byłem świadkiem. Jako jednak, że fakt ten ujawnił się w nader malowniczy sposób dopiero po dwóch dniach, sprawę tę chwilowo przemilczę.
Po wzmiankowanym posiłku załadowaliśmy się do (klimatyzowanego, co było miłą odmianą) autobusu, po czym ruszyliśmy w dalszą drogę. Spod mongolskiej granicy do Pekinu jest raptem 700 km. To niewiele, wierzcie mi. Chiny udowodniły mi to na przykładzie pociągu relacji Pekin – Chongquing. Jeśli dodamy do tego całkiem komfortowy, tylko lekko śmierdzący niemytą pachą autobus, to do dyspozycji dostaje się kilka godzin względnego spokoju, który można wykorzystać na sen. Warto jednak poczekać z tym pierwsze 15 minut, bowiem na wyjazdówce z Erenhot (nazwa tyleż niechińska, co z gruntu Mongolska) czeka na Was dość niestandardowa atrakcja. Chińczycy bowiem wyczaili się, że Gobi zaścielone jest zwłokami prehistorycznych gadów, a następnie przekuli ową świadomość w… w coś.
Tym czymś są wielkie, betonowe dinozaury, od których aż roi się na wyjeździe z miasta. Stoją sobie przy drodze, smętne jak żonkil w październiku i błagają o jakąkolwiek uwagę. Szczątkowy StreetView tego regionu świata wskazuje, że uwagę tę dostają, czemu zawdzięczamy minimalną (ale jednak) publiczną dokumentację fotograficzną tego obszaru. Na samym końcu tej defilady z żelbetonu dostajemy dwa (prawdopodobnie) brachiozaury, których szyje tworzą bramę wjazdowo-wyjazdową z miasteczka. Nie jest to widok szczególnie imponujący, jednak kiedy człowiek ma do wyboru sztucznego dinozaura albo tony opatrzonego, mongolskiego piachu, gad z betonu nagle staje się całkiem interesujący.
Potem jeszcze tylko 5 czy 6 godzin i siup, jesteście w Pekinie (do stolicy jechaliśmy tzw. sleeper-busem, ale o nim napiszę później, przy okazji przejazdu do Szanghaju). Zanim napiszę o nim coś więcej, muszę wskazać, że pekiński nocleg został najlepszym przykładem na to, jak wiele człowiek uczy się od podróży do podróży.
*zdjęcie autorstwa M.
Brak komentarzy