Smak na robala
Chińczycy mają dość swobodne podejście do kwestii żywienia. Zaczynając od tego, co można zjeść (wszystko), a czego jeść się nie powinno (beton i cegły); a kończąc na manierach przy stole, czy raczej kompletnym ich braku. O ile tę drugą kwestię już poruszyłem i raczej nie będę do niej wracał, to ta pierwsza pojawi się zapewne jeszcze nie raz i nie dwa, także w odniesieniu do innych narodowości.
Jak do tej pory, to właśnie Chińczycy zaskoczyli mnie najszerszym zakresem spożywanych obrzydlistw. Jak wielokrotnie podczas tej wyprawy, już w Pekinie zostaliśmy rzuceni na głęboką wodę – rzutem tym było odwiedzenie nocnego targu z żarciem, odbywającego się raz w tygodniu w jednej z dzielnic.
Targ ów ma dość zorganizowaną formę. Wszystkie stoiska wyglądają niemal jednakowo i stoją równym rzędem ciągnąc się przez kilkaset metrów. Graniczni sprzedawcy nie zaskoczą nas niczym specjalnym: oferują głównie zestawy nabitych na patyk owoców , trochę słodyczy i bardziej standardowych przekąsek. Im jednak dalej w las, tym więcej robali. Jak to w życiu.
Już po kilku metrach w świetle wszędobylskich lampionów ujrzycie ponabijane na kijki jaszczurki, węże, kraby czy rozgwiazdy, a jeśli to Wam nie wystarczy, można pójść kilka metrów dalej i zatopić zęby w koniku morskim, skolopendrze, larwie motyla czy smażonej cykadzie. Jeszcze kawałek dalej, już za ceny niemal europejskie, skosztujecie byczych oczu, jajec albo skorpionów z głębokiego tłuszczu (dwa czarne skurwiele za jedyne 5 dolców). Jeśli natomiast wolicie mniejszy kaliber, możecie zakupić również garść mrówek, torbę szarańczy, smażone karaluchy na sztuki czy inne azjatyckie frykasy, od których Wasz żołądek dostanie nóżek.
Początkowo nieprzekonani, szybko postanowiliśmy, że wstyd nam będzie wrócić i spojrzeć w oczy znajomym, jeśli nie spróbujemy czegoś obleśnego. Na pierwszy ogień poszła podgotowana ostryga, smakująca raczej jak pierwszorzędny repelent na wampiry (100% czosnku, 0% czegokolwiek innego). Wąż okazał się całkiem-całkiem, podobnie ślimaczki. Kolejna „długa” rzecz była już znacznie ciekawsza z wyglądu, ale o wiele mniej smakowita. Skolopendra okazała się ostra, ale niezbyt hojnie wyposażona w mięso, które dałoby się żuć dłużej niż sekundę. No, ale skoro zjedliśmy już robala, to nic nie stanęło na przeszkodzie, żeby do reszty pogrążyć się w tym kulinarnym koszmarze. Na kijkach wylądowała wreszcie rozgwiazda (gastronomiczne odkrycie wieczoru, o ile tylko człowiek domyśli się, żeby nie jeść zewnętrznej części), a następnie motyle larwy, smakujące – co uznaliśmy przez aklamację – jak wątróbka. Nikt nie lubi wątróbki. Wieczór zakończyliśmy pałaszując kilka małych koników polnych i ostatecznie uznając, że smak robali nie do końca jest tym, na co zamienilibyśmy np. kuchnię włoską czy węgierską. O. miała się o tym przekonać ostatecznie i definitywnie za jakieś 24 godziny.
*wszystkie zdjęcia autorstwa M.
Brak komentarzy