Cegieł sagan w mieście Bagan
To, co stanowi istotę Bagan, to przede wszystkim ILOŚĆ. Na obszarze kilku tysięcy m2 znajdziecie tu ponad 2200 buddyjskich świątyń (i skojarzonych obiektów) przeróżnych kształtów i rozmiarów – od najmniejszych, które da się obsikać pojedynczą strugą, po ogromniaste kobyły nie mieszczące się w standardowym kadrze. Stosunkowo niska roślinność sprawia, że ta ogromna kupa starożytnych cegieł jest doskonale widoczna z każdego wyżej położonego miejsca, siłą rzeczy wyprzedzając pod względem fotogeniczności kambodżańskie Angkor-Wat. Do Bagan jedzie się więc po to, aby z kilku do kilkunastu metrów nad ziemią zobaczyć widok, którego nie znajdziecie nigdzie indziej na świecie… a następnie cyknąć konkretną fotkę. A potem następną i jeszcze następną i tak do usrania lub zachodu słońca. Epickie zdjęcia można tam robić jeszcze w jeden sposób, ale do tego jeszcze dojdziemy.
Przepedałowanie drogi łączącej Stary Bagan z Nyang U to czynność, która zajmie Wam około 15-20 minut. Podczas jazdy napatrzycie się do woli na całą masę świątyń i innych budynków sakralnych, przy czym do niemal każdej możecie bez problemu wejść. W środku jednak – poza nielicznymi, mocniej opisanymi w przewodnikach wyjątkami – nie znajdziecie zazwyczaj nic poza odnowioną i odmalowaną postacią siedzącego Buddy. Bubrowanie po co mniejszych kompleksikach ma jednak swój klimat – najprawdopodobniej nie spotkacie tam żywej duszy, a do tego – i tu znów Bagan zostawia Angkor w tyle – żadna mina przeciwpiechotna nie urwie Wam dupy przy szyi.
Powiem również szczerze, że dla mnie i B. to właśnie wspomniana wyżej droga była najciekawszą częścią naszej przygody z tym starym jak prostytucja miejscu. Stary Bagan, do którego szybko dojechaliśmy, okazał się miejscem zatłoczonym, a zgromadzone w jego murach świątynie są cały czas funkcjonującymi miejscami sakralnymi, pełnymi hałasu, syfu, niezbyt przyjemnego zapachu i szczerbatych handlarzy pewnych, że twoim największym pragnieniem jest zakup stojaka na doniczkę. No dobra – można tam faktycznie kupić trochę oryginalnych pamiątek i wrzucić coś na ząb w restauracji, której nazwa wyraźnie świadczy o nie za wysokim poziomie angielskiego w kraju (Be kind to animals the moon), ale jest to miejsce na jedną, szybką wizytę. Resztę czasu zdecydowanie lepiej spędzić szwendając się po mniej okupowanych budowlach, zgrupowanych na Central Plain (czyli na drodze, o której pisałem wyżej) czy na Myinkabie (na południe od starego Bagan).
Tak też zresztą zrobiliśmy. Po paru godzinach na „starówce” powoli wróciliśmy rowerami do Nyang U, na zachód słońca zatrzymując się na jednej z najwyższych świątyń w okolicy, bu zrobić jeszcze więcej zdjęć. Wreszcie, uchetani pedałowaniem i upałem, wróciliśmy do hotelu, gdzie spotkaliśmy się zresztą grupy (próba wcześniejszego spotkania się w okolicach Starego Bagan nie powiodła się, bo jestem debilem i nie umiem czytać map). Po wymianie wrażeń (M. i dziewczyny natknęli się m.in. na blokadę policyjną związaną z odbywającym się w tym czasie szczytem ASEAN) skoczyliśmy do pobliskiej restauracji na pizzę (zaskakująco dobrą), a potem do kawiarenki internetowej (zaskakująco chujowej). Szybkość działania sieci w tej ostatniej pozostawię bez komentarza, bo nie przychodzą mi teraz do głowy odpowiednie przekleństwa (niemniej była ona proporcjonalna do ceny – 0,5 dolara za godzinę). Dość powiedzieć, że poszedłem spać odrobinę sfrustrowany, a także niepewny tego, czy ktoś następnego dnia nie wyśle maila po birmańsku do moich starych.
Brak komentarzy