Aj waj, jedziemy nad Kwai (długo)!

Kilka minut poświęciliśmy na obejrzenie samochodu. Toyota Hilux Vigo to kawał pickupa, z klasyczną paką i pięcioma miejscami w środku. Mocny silnik zapewniał konkretne przyspieszenie, co okazało się dość ważne na późniejszych etapach podróży, a ponadto samochód był bogato wyposażony (miał nawet chłodzony schowek). Słowem – aż chciało się jechać. Był jednak pewien mankament.

Fura miała automatyczną skrzynię biegów, napęd na cztery koła, a ruch w Tajlandii jest lewostronny. Szach i mat, frajerzy z Polski.

Zanim rozgryzłem automatyczną skrzynię biegów, zainteresował się nami patrol policji. Panowie uprzejmie zwrócili nam uwagę, że stoimy na miejscu wyłącznie postojowym i powinniśmy z niego czym prędzej spierdalać. Nieco przestraszni odpowiedzieliśmy, że nie wiemy jak. W Polsce być może dostalibyśmy hol na posterunek i upomnienie. W Tajlandii natomiast uprzejmy krawężnik wsiadł do samochodu i na migi wyjaśnił, co mamy wrzucać i jak przełączać napędy. Po tym, jak prawie skasowałem ich wóz na wstecznym, pomachaliśmy im przyjaźnie i włączyliśmy się do ruchu. Nie ścigali nas.

Po 2 minutach już byliśmy na obwodnicy, a ja powoli dobijałem do setki będąc pewnym, że to koniec naszych problemów związanych z samochodem. Mieliśmy w końcu ze sobą kupiony jeszcze w Polsce, bardzo dokładny atlas drogowy Micheline – co mogło pójść źle?

No więc – wszystko.

Tu, tu zjeżdżaj!, po raz 6 w ciągu minuty krzyknął M., kiedy po raz siódmy mijaliśmy właściwy zjazd z autostrady… a może po raz pierwszy?

Wydostanie się samochodem z Bangkoku okazało się istnym koszmarem – głównie dlatego, że wszystkie główne drogi noszą nazwę Rama (po królu, wiadomix), a połapanie się w ich numeracji i w tym, która przechodzi w którą, wymaga najwyraźniej szczególnego rozwinięcia tego obszaru mózgu, który decyduje również o skłonności do zmiany płci.

Po trzech godzinach i odpytaniu dwóch taksówkarzy, z których jeden zaoferował nam dostęp do bardzo tanich usług seksualnych, udało nam się jednak wydostać z tego drogowego piekła, a następnie obrać kierunek na Kanchanburi (i bynajmniej nie chodzi tu o gruzińską potrawę narodową). Co by jednak nie mówić – był to w zasadzie pierwszy i ostatni raz, kiedy mieliśmy w Tajlandii problem ze znalezieniem drogi.

Kanchanburi leży stosunkowo niedaleko od Bangkoku, więc dostaliśmy się tam bardzo szybko. Sama miejscowość jest niewielka, a „sławę” zawdzięcza mostowi na rzece Kwai, czyli głównemu, nieożywionemu bohaterowi filmu pod tym samym tytułem. Sam most to odrestaurowana, stalowa konstrukcja, mierząca kilka metrów i robiąca wrażenie co najwyżej na fanie kina wojennego z lat pięćdziesiątych. Nic specjalnego, ale głupio być i nie zobaczyć, zwłaszcza że było po drodze.

Znacznie lepiej od samego mostu zapamiętałem nasz dylemat „plecakowy”. Graty były brudne (spędziły swoje w samolocie, a następnie kilka godzin na pace), a wnętrze naszego Hiluxa – sterylnie wręcz czyste. Z jakichś przyczyn ten fakt zaważył na naszej decyzji, by zaryzykować zostawienie plecaków tam, gdzie leżały. Dodatkowo nie mieliśmy ich czym przykryć, więc nasze bagaże, pozbawione wprawdzie drogocenności, ale jednak pełne dość potrzebnych rzeczy, spędziły na pace około godziny, wystawione na pożądliwe spojrzenia chciwych Azjatów. Jak się okazało, Ci ostatni nie byli chciwi na tyle, by połasić się na cztery 20-kilogramowe plecaki. Toreb nikt nie ruszył, co było pierwszym krokiem na naszej ścieżce do kompletnego ignorowania zagrożenia kradzieżą w przyszłości. Na nasze szczęście – głupi ma zawsze szczęście.

*zdjęcie autorstwa M.

Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Tajlandii lub o Wyprawie z 2008 roku i polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?