Osobista gehenna w raju
Mało co nudzi mnie tak, jak bezczynnie plażowanie. Możecie być pewni, że jeśli ktoś postawi mnie przed wyborem typu: 5-dniowy pobyt w miejscu, którego główną atrakcją jest „malownicza plaża” vs godzinne ciąganie za wkurzonym nosorożcem, to sam z przyjemnością kopnę tego nosorożca w jaja. Łatwo więc domyślić się, jak bardzo chciałem płynąć na wyspę wielkości dużego krowiego placka, gdzie znajdowały się trzy „ośrodki wypoczynkowe” i nic poza tym.
Ale zacznijmy od początku.
Podróż autobusem przebiegła bez przygód i komplikacji, a przynajmniej tak zapisałem w kajecie. Jest spora szansa, że przez 4 godziny jechałem z kurczakiem na kolanach, ale na tym etapie podróży nie było to już niczym nowym, więc postanowiłem o tym nie wspominać. Wreszcie zrzuciłem hipotetycznego kurczaka i razem z resztą grupy wygramoliłem się na przystań. Ta nie była imponująca – ot, kilka kamieni zlepionych zaprawą w kształt z grubsza przypominający molo. Tu poczekaliśmy moment na to, aż opalony fajfus zapakuje do łódki nasze bagaże, a potem w ciągu 15-20 minut byliśmy u celu.
Zaczęła się moja rajska gehenna.
Na Rabbit Island, wbrew nazwie, nie uświadczymy ani jednego królika. Tak naprawdę, to nie uświadczymy tam praktycznie niczego poza trzema grupami chat (słowa tego używam wobec nich tylko z grzeczności) i przyporządkowanymi im recepcjo-restauracjami, w których właściciele „ośrodków” zbierają haracz i serwują posiłki. Do tego oczywiście dochodzi wszelkiego typu rajski szajs, głównie w postaci klawo pochylonych palm, sypkiego piasku upstrzonego kolorowymi łódkami tutejszej (nielicznej) gawiedzi i tony muszelek, niechybnie dowożonych przez ową gawiedź po to, żeby się nie skończyły.
Chaty były w zasadzie tylko szałasami z przerostem ambicji. Na drewnianych palach spoczywała zbita z kilku desek, otoczona rattanowymi ścianami platforma, na którą ktoś przez przypadek narzucił zrobiony z trawy dach. W środku, na podłodze, leżał materac, który nie ruszał się tylko dlatego, że pchły miały za mało miejsca, żeby porządnie się rozpędzić; na zewnątrz z kolei wisiał hamak, na oko zupełnie nieświadomy piorunującego efektu, jakie na spracowane tkaniny wywiera duet woda plus mydło. Nocleg sam w sobie na szczęście nie był drogi. Wynajęcie takiej ekskluzywnej posiadłości – z bonusem pod postacią pluskiew, wszędobylskich komarów i tym podobnego tałatajstwa – kosztowało zaledwie 3 dolce (za chatkę) dziennie. O tyle dobrze.
Jeśli chcieliście się załatwić, to mieliście zasadniczo dwie opcje. Pierwsza: puszczacie co macie puszczać bezpośrednio do morza, ku niepomiernej radości jego mieszkańców i nieco mniejszej osób, które trafią na dane miejsce zaraz po Was; druga: korzystacie z betonowo-ceramicznej wygódki i wiadra wody. Warto pamiętać, że to samo wiadro będzie służyć Wam za prysznic, jeśli postanowicie raz na jakiś czas zmyć z siebie (naprawdę) słoną wodę. Woda słodka w sposób magiczny (mechaniczna pompa) pojawiała się w obecnym w budyneczku korytku i trzeba ją było czerpać bezpośrednio wspomnianym narzędziem – czy to przy okazji jednej czynności, czy drugiej.
O jakichkolwiek rozrywkach wymagających energii elektrycznej można było zapomnieć. Prąd, w pojedynczym gniazdku umieszczonym niedaleko wynajmowanego szałasu vel domku, płynął tylko w godzinach wieczornych, by ponownie odciąć nas od sieci jeszcze przed godziną 21:00. To samo dotyczyło światła. Było SUPER.
I nie, nie chodzi o to, że nie mogłem SMS-ować czy sprawdzać postępów ulubionych aktorek w rankingu na PornHubie; nie chodzi nawet o to, że nie mogłem się umyć czy wypróżnić się jak człowiek, bo po doświadczeniach w Mongolii na survival mode przestawiam się w oka mgnieniu. Moim głównym zarzutem w stosunku do całej tej imprezy było to, że na wąski jak dupa węża wachlarz rozrywek (o których później) dostępnych na miejscu przeznaczyliśmy niemal cztery pełne dni, podczas kiedy dosłownie za rogiem czekał na nas Angkor i wszystkie jego zaminowane wspaniałości.
Ale dobra – skłamałbym gdybym napisał, że rajski klimat wyspy nie zrobił na mnie jako-takiego wrażenia. Możliwość poświęcenia całego dnia na czytanie, podziwianie widoków, jedzenie krewetek i popijanie drinków z parasolką ma w sobie jakiś tam urok, który również potrafię docenić. Mimo to cieszyłem się, że lektura nie była wszystkim, co na Rabbit Island wypełniało nam dni.