„Nowy” Dubaj na piechotkę
Napiszę to jasno i wyraźnie – zwiedzanie „nowego” Dubaju w sposób budżetowy to kawałek bardzo męczącej ciągutki do przeżucia. Przekonaliśmy się o tym podczas następnych dwóch dni w mieście, kiedy to, pragnąc dostać się do poszczególnych atrakcji na miejscu, wylaliśmy z siebie więcej potu niż podczas całej wcześniejszej części naszej Wyprawy.
Metro w Dubaju, o którym powiem trochę więcej w innym miejscu, to potężny cud techniki, który jednak – na dzień dzisiejszy (planowane są kolejne linie) – przewiezie Was wyłącznie wzdłuż głównej drogi, ciągnącej się aż do Abu Dhabi. Problem polega na tym, że Dubaj dość mocno wgryzł się już w linię brzegową Zatoki Perskiej i jeśli chcecie dostać się do czegoś, co leży bliżej wody albo dalej w kierunku pustyni, to (wciąż zakładając budżetowość, w tym nie korzystanie z taksówek) będziecie musieli używać własnych nóg. A wierzcie mi, że jeśli traficie do Złotego Miasta w miesiącach poza-zimowych, bardzo szybko będziecie chcieli, aby te nogi ktoś Wam obciął.
Weźmy na przykład obszerną dzielnicę Jumeirah, czyli miejsce idealne dla tych, którzy chcą nieco poleżeć na plaży albo wtrząchnąć coś w jednej z lepszych restauracji. Po wyjściu z którejś ze stacji metra, dobre 15-20 minut zajmie Wam przebicie się do linii brzegowej, a – co by o Dubaju nie mówić – czas ten spędzicie po prostu na żmudnym pokonywaniu niezbyt interesujących, choć na pewno nowoczesnych i wysokich dzielnic biurowo-mieszkalnych. My popełniliśmy dodatkowo ten błąd, że nie zaopatrzyliśmy się wcześniej w picie, będąc pewnymi, że powszechne wszędzie indziej w mieście automaty z wodą za 1 AED (czyli ok. 1 zł) będą obecne także na plażach. Gorsząca skucha. Tuż przy plażach automaty znikają jak zaklęte, a ich miejsce zajmują bary, w których półlitrowe butelki wody kosztują już 10-ciokrotność tej kwoty. Nas uratował sieciowy sklep spożywczy, który po godzinie znaleźliśmy parę kilometrów dalej, ale do tego czasu niemal skapieliśmy z odwodnienia.
Tak to niestety wygląda w całym „nowym” Dubaju, wyłączając ten jego niewielki obszar, po którym można się poruszać krótką linią tramwajową. Każdy kolejny żabi skok przy pomocy metra łączy się z przymusem długiego, niezbyt ciekawego spaceru w tę i na zad. O ile w tamtejszą zimę da się to jakoś przeżyć, to w maju człowiek bardzo szybko zaczyna marzyć o powrocie do hotelu i skorzystaniu z uroków klimatyzacji.
W związku z powyższym, podczas naszych pozostałych dwóch dni na miejscu odwiedziliśmy tylko dystrykt plażowy, przejechaliśmy się mono-railem po jednej z dwóch sztucznych „palm”, a następnie przekopaliśmy się dogłębnie przez Dubai Mall, który sam w sobie – o ile ktoś lubi zakupy – może spokojnie pochłonąć cały dzień. Z lenistwa i zmęczenia nie pofatygowaliśmy się natomiast pod sławny hotel-żagiel Burj al-Arab (perspektywa kolejnego spaceru tylko po to, żeby się pod nim pokręcić, zupełnie do nas nie przemawiała), ani pod meczet Jumeirah, o którym – co przyznam z pewnym wstydem – ostatecznie po prostu zapomnieliśmy.
A jak nasze wrażenia?
Jeśli macie trochę grosza w kieszeni, a do tego skrzywienie disneyowskie, to na „szczyt” Palm Jumeirah na pewno warto się przejechać. Już sam przejazd kolejką mono-rail jest spoko doświadczeniem, a widoki z jej okien udowodnią Wam ostatecznie, że Dubaj to niesamowite osiągnięcie cywilizacyjne. „Na” palmie znajduje się Aquadventure, czyli duży park wodny, przylegający bezpośrednio do kolejnej ikonicznej budowli Dubaju – hotelu Atlantis. Nie musicie wchodzić do samego parku, żeby z daleka zobaczyć jego największą atrakcję: zjeżdżalnię Ziggurat, zbudowaną na wzór starożytnych mezopotamskich świątyń. Na miejscu znajdziecie też spore centrum handlowe, którego wystrój faktycznie przywodzi na myśl mityczną Atlantydę. To właśnie tu można natknąć się również na legendarne bankomaty wydające złoto, o których wkrótce opowiem więcej.
Chyba nikogo nie muszę także przekonywać, że będąc w Dubaju nie wolno opuścić jego największej nowoczesnej atrakcji, to jest wjazdu na taras widokowy Burj Khalifa. Niemal boskie wyniesienie na 555 metrów kosztuje od 125 do 500 zł (w zależności od pory dnia) i trzeba je zarezerwować z wyprzedzeniem (online lub na miejscu), ale spoglądając na miasto z wysokości ponad 0,5 km zapomnicie o tym, jak bardzo ten wydatek obciążył Wasz budżet. Przy dobrej pogodzie z tarasu można podobno dostrzec wybrzeże Iranu (według mnie to pierdolenie), ale nawet przy złej zobaczycie z wysokości niemal całe miasto, a dodatkowo nieco wyedukujecie się w temacie techniki budowania jebutnych wysokościowców. Po tym doświadczeniu możecie z kolei spędzić resztę dnia we wspomnianym już przeze mnie Dubai Mallu – największym centrum handlowym na świecie, dysponującym takimi atrakcjami dodatkowymi jak lodowisko czy gigantyczne wręcz akwarium. Jeśli rekiny na łyżwach Was nie jarają, zawsze możecie wydać furę hajsu na zakupy (ceny na miejscu pozwalają zaszaleć zarówno naftowym szejkom, jak i zwykłym zjadaczom chleba szukającym nowych szortów; ja jestem ze swoich bardzo zadowolony) albo coś wtrząchnąć (hint – długa kolejka przed danym lokalem oznacza tylko tyle, że są tam ceny regularne, a nie o 10% wyższe niż w tych samych sieciówkach w innych punktach miasta; tak jest np. w przypadku paskudnego, filipińskiego Jollibee). Zresztą, o Burj Khalifa i samym centrum handlowym opowiem Wam jeszcze niedługo w kolejnym odcinku Jedź, baw się!+.
Ciekawym przeżyciem może być też wyruszenie na ulice „lepszej części” Dubaju po zmroku – oświetlenie budynków, palm i praktycznie wszystkiego innego sprawiło, że przez chwilę poczuliśmy się jak podczas Gwiazdki, wyłączając temperaturę, wciąż spokojnie przekraczającą 25 stopni. A – no i była to jeszcze okazja do skonstatowania, że 90% mieszkańców Dubaju swoje wieczory spędza najwyraźniej w zakładach fryzjerskich. Obłożenie w tych punktach jest po prostu dzikie.
Brzmi, jakbym się zachwycał? Może faktycznie trochę tak. Dubaj to zwycięstwo człowieka nad naturą i niesamowity przykład na to, jak ludzkość potrafi przejąć dla siebie nawet najbardziej niegościnne rejony naszej planety. Miasto pnie się w górę i rozrasta wszerz w niesamowitym tempie (dźwigi stoją dosłownie wszędzie), a na każdym kroku widać, jak dzikie pieniądze pompowane są tutaj w każdą piędź ziemi (i wody – dość wspomnieć o obu „palmach” czy sztucznym archipelagu The World, ukształtowanym na wzór mapy świata). Z drugiej jednak strony, stricte „podróżniczej”, mogę śmiało powiedzieć, że po jednej wizycie na miejscu wcale nie mam ochoty szybko tam wracać. Owszem, Dubaj oferuje wiele atrakcji, ale żadna z nich – no, może poza wjazdem na Burj Khalifa – nie może równać się z tym, co oferują mniej zurbanizowane, ale znacznie bogatsze kulturowo rejony świata. Jeśli mam buszować po meczetach, to wciąż wolę odwiedzić walącą się, kilkusetletnią świątynię na Bałkanach, niż świecącą nowością budowlę w Złotym Mieście. Chodząc po „nowym” Dubaju co i rusz odnosiłem wrażenie, że wszystko to wybudowane jest na pokaz, w jakiejś dziwnej próbie udowodnienia światu, że da się osiągnąć wszystko, jeśli tylko rzucimy w problem odpowiednią ilością hajsu. Smutne jest to, jak bardzo potęga tego miasta zależy od petrodolarów i wciąż dominującej pozycji ropy naftowej na rynku światowym. Jeszcze smutniejsze natomiast, że kiedy owa pozycja wreszcie osłabnie, cała metropolia prawdopodobnie pójdzie w piździec i nawet całoroczny stok narciarski jej nie uratuje.
Niemniej, póki co Dubaj ma się dobrze i cieszę się, że odwiedziliśmy go pod koniec naszej Wyprawy z 2015 roku (Beata zdecydowanie bardziej, bo wreszcie miała swoją plażę). Po starożytnych, ale zasyfionych Chinach oraz niesamowitej i nieco przerażającej Korei Północnej, na moment przenieśliśmy się do krainy prawdziwego wakacyjnego luksusu – nieco zbyt gorącej, jak na mój gust, ale w gruncie rzeczy zapewniającej sporą dawkę relaksu. Było to dobre zakończenie naszego wyjazdu, co wspólnie z Beatą ustaliliśmy 8 maja 2015 roku, siedząc w samolocie linii Emirates, który o 11:30 szczęśliwie wylądował w Warszawie.
Podobał Ci się ten wpis? Poczytaj też inne notki o Dubaju! Możesz również polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.
Ten tekst potwierdza fenomen Dubaju – nic tam nie ma, a i tak wszyscy chcą tam pojechać. 😛
Nie no, coś tam jest – pytanie raczej: czego szukasz. Jeśli nie jara Cię plaże, luksus, lans i bauns (i to bez alkoholu), to zostaje tylko Burj Khalifa i starsze dzielnice, ale to jest do zrobienia w 2 dni ;).
Piszesz po prostu świetnie! Bardzo podoba mi się Twój styl, całkowicie się wciągnęłam 🙂 Ciekawe jakie w Dubaju jest zanieczyszczenie? Tam pewnie wszyscy jeżdżą swoimi samochodami lub taksówkami, skoro komunikacja miejska jest tak skromna.
Jeszcze o tym wspomnę, ale faktycznie taksówki są na miejscu bardzo popularne. Dzięki za ciepłe słowa :).
Nie ma za co, należą się 😉