Na weekend do Belgii – Gandawa

Do Gandawy – drugiego punktu na naszym planie – dojechaliśmy wczesnym wieczorem, kiedy mieliśmy jeszcze okazję podziwiać sławne trzy wieże, oświetlone pomarańczowym blaskiem zachodzącego słońca. Tu przy okazji przekonaliśmy się, że w Belgii również obowiązuje zasada, zgodnie z którą w tej części Europy ni chuja nie można znaleźć miejsca do zaparkowania, które jest choćby zbliżone do centrum. Zostawiwszy samochód na obrzeżach, ruszyliśmy do miasta w przeświadczeniu, że za godzinę będziemy wracać po plecaki, a potem znowu przemierzać tę trasę, tym razem do hostelu.

Nic bardziej mylnego.

Kiedy bowiem doszliśmy na „starówkę” okazało się, że trafiliśmy w środek Ghent Festivities – dorocznej turbo-imprezy, na którą składają się przedstawienia teatralne, pokazy świetlne i koncerty, trzęsące miastem do późnych godzin nocnych. Needless to say – wszystkie noclegownie w Gandawie były wypakowane pod kurek, a nam pozostało uciec z miasta i spać gdzieś indziej… Tak byśmy zapewne zrobili, o ile bylibyśmy swoimi starymi.

Gandawa - Ghent Festivities

Ghent Festivities wczesnym wieczorem…

Jako jednak, że nimi nie byliśmy, postanowiliśmy na moment zrzucić z siebie kilka wiosen  i – zgodnie z najlepszą studencką tradycją – przespać się w naszym środku transportu. Co ciekawe, absolutnie nikt, włączając w to 3 uczestniczki płci pięknej, nie zgłosił sprzeciwu, co nie tylko oszczędziło nam czasu i pieniędzy, ale także umożliwiło mi wypicie pierwszego tego dnia piwa, a następnie 5-ciu kolejnych.

Potem już było z górki. Korzystając z poczynionych zapasów alkoholu, szybko wkręciliśmy się w festiwalowy nastrój, kręcąc się pomiędzy scenami, pijąc whisky z podprowadzonych skądś kubków i starając się nie zgubić we wszechobecnym tłumie (nie udało się). Masa muzyki, alkohol i klimat zrobiły swoje, dzięki czemu koło 1:00 w nocy ledwo stałem na nogach i nie byłem pewien, czy będę w stanie trafić do samochodu. Postanowiłem to przetestować, zostawiając Beatę pod opiekuńczymi skrzydłami Iwony i Mateusza – byłem naprawdę zadowolony, że pod drodze zgubiłem się tylko raz. Ostatnia wracająca grupka dotarła do naszego bus-hostelu niewiele później, po drodze natykając się na pewną parę, która postanowiła oddać się rozkoszom cielesnym (z istotnym czynnikiem akustycznym) w roślinnym labiryncie otaczającym przylegający do centrum kościół. Dowiedzieliśmy się ostatecznie, że Belgowie wiedzą, co to impreza.

Gandawa - Ghent Festivities

i późnym wieczorem…

Samą Gandawę poznaliśmy nieco lepiej następnego dnia, kiedy obudziliśmy się w całkiem niezłej kondycji (co było zaskakujące), a następnie ogarnęliśmy – za kwotę 5 Euro – w jednym z hosteli stojących przy samym historycznym centrum. Jeszcze tego nie wiedzieliśmy, ale prawdopodobnie właśnie wtedy gandawska straż miejsca pakowała nam za wycieraczkę mandat w wysokości 60 Euro – za, a jakże, nieprawidłowe parkowanie. Po czynnościach ablucyjnych udaliśmy się na spacer, podczas którego obejrzeliśmy sobie mniej-więcej wszystko, co obejrzeć w Gandawie warto, a trochę tego było.

Historycznie, Gandawa była kiedyś miastem o bardzo dużym znaczeniu. W czasach średniowiecznych kwitła tutaj hodowla owiec, dzięki czemu miasto szybko rozrosło się do dużych rozmiarów, ustępując pod tym względem jedynie Paryżowi (sic!). Do końca XIV wieku miejscowością trzęsły bogate rodziny kupieckie, sprzyjające królowi Francji, w opozycji do tutejszych Gildii, popierających interesy władców Flandrii. Z tego wszystkiego wyniknął wreszcie spory ambaras. Powstanie, które wybuchło po wprowadzeniu francuskiego zakazu handlu z Angielskimi tkaczami, sprawiło, że miasto straciło na znaczeniu, a kolejne podobne ekscesy wcale mu nie pomogły. Mimo to, podczas Rewolucji Przemysłowej Gandawa znowu podniosła się z kolan, głównie dzięki charakterowi i uporowi swoich mieszkańców (którzy – m.in. – przeszmuglowali do miasta angielską maszynę tkacką). To właśnie tu powstały też jedne z pierwszych w Europie związków zawodowych, a wisienką na torcie była Wystawa Światowa w 1913 roku, na której Gandawa zaprezentowała się jako miasto nowoczesne i dążące do postępu. Po II Wojnie Światowej, która mocno się na niej odbiła, miejscowość pozostała nieugięta, a jej przydomek „A City of Troublemakers” pozostał w mocy.

Dziś Gandawa nie jest może stolicą handlu, ale potrafi złapać za serce. Jej stara część, w której co i rusz człowiek potyka się o jakąś wieżę, robi naprawdę ogromne wrażenie. Gotyckie fasady nadają miejscowości niesamowitego klimatu, nawet pomimo faktu, że naprzeciwko jednej z nich stoi McDonald z najdłuższą kolejką na świecie (w naszej opinii). Z Dzwonnicy – kiedyś najsilniej ufortyfikowanego budynku w mieście – roztacza się bardzo satysfakcjonujący widok. Warto wejść na nią za te 8 Euro i namierzyć inne budowle warte odwiedzenia, w tym m.in. Zamek Geralda zwanego Diabłem (przez swoje czarne kołtuny), który w ciągu kilku lat był (zamek, nie Gerald): arsenałem, klasztorem, szkołą, seminarium duchownym, szpitalem dla umysłowo chorych oraz więzieniem; czy Zamek Hrabiów – doskonale zachowaną twierdzę władców Flandrii, której historia rozpoczęła się jeszcze w czasach rzymskich. Bliżej Dzwonnicy natkniecie się z kolei na kilka imponujących katedr, zwieńczonych wieżami, z którym Gandawa słynie. Obejście tego całego dobra, włączając odwiedziny na licznych placach i spacery po węższych uliczkach, to impreza na więcej niż jeden dzień – nawet jeśli ograniczycie się tylko do oglądania z zewnątrz. A nie należy zapominać, że na wielbicieli tego typu atrakcji czeka jeszcze miejskie muzeum. Co ciekawe, jeśli spacery Was nudzą, to na miejscu możecie wynająć pontony i kajaki, którymi można samodzielnie przemierzać miejskie kanały.

Gandawa - Twierdza władców Flandrii

Twierdza Władców Flandrii rzuca się w oczy od razu

Wielbiciele żarcia też nie będą mieli na co narzekać. Gandawa nazywana jest czasem wegetariańską stolicą Europy, a jeśli ktoś nie lubi jeść super-zdrowo, to czekają na niego także wszechobecne gofry (które podobno narodziły się właśnie w tym mieście), cynamonowe bułeczki mastellen czy cuberdons – charakterystyczne, twarde cukierki w kształcie piramidek („małych nosów”), napełnione owocowym nadzieniem. To wszystko można, rzecz jasna, podlać belgijskim browarem.

My niestety ograniczyliśmy się tylko do żwawego spaceru po okolicach centrum, olewając pas zieleni wokół miasta czy bardziej oddalone atrakcje. Bądź co bądź, naszym (czy może moim) głównym celem była Brugia, która co prawda nie leży w dużym oddaleniu od Gandawy, ale jednak trzeba jechać do niej te 30 minut. Przystankiem niestandardowym był natomiast komisariat tutejszej policji, na którym niezmordowany Mateusz chciał ubiegać się anulowanie naszego mandatu. Nic z tego nie wyszło, także do Brugii ruszyliśmy hipotetycznie biedniejsi o 60 Euro. No cóż, życie.


Podobał Ci się ten wpis? Możesz poczytać inne moje posty o Belgii i polubić mój blog na Facebooku – często wrzucam tam dodatkowe treści.

Brak komentarzy

Dodaj komentarz:

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

error

Podobało się? Może zostaniemy w taczu?