Brandenburgia na weekend? Czemu nie!
Wydaje się, że Niemcy nie są w naszym kraju specjalnie popularne jako cel podróży. Nie wynika to chyba z czynników historycznych, ale raczej z dość ogólnego przeświadczenia, że jeśli już jedziemy na urlop czy krótki wyjazd, to warto jest zobaczyć coś, co jest „dalej” i co w przynajmniej minimalnym stopniu jest „nowe” i „egzotyczne”. Na podobnej zresztą zasadzie dostaje się również Czechom, Słowacji czy Białorusi, chociaż w przypadku tej ostatniej największą przeszkodą do niedawna były dość restrykcyjne przepisy wizowe. Tym czasem jednak tuż za naszą zachodnią granicą leży miejsce, które idealnie nadaje się na ciekawy, weekendowy wypad. Mowa o Brandenburgii.
Jeśli mówimy, że jedziemy do Niemiec, to najczęściej mamy na myśli Berlin. Stolica naszego zachodniego sąsiada rzeczywiście jest bardzo interesująca, ale skupiając się na niej, zazwyczaj pomijamy cały otaczający ją kraj związkowy, który formalnie jest zupełnie oddzielnym bytem. Pomińmy więc tym razem sam Berlin i zobaczmy, co ciekawego można zobaczyć w promieniu kilkudziesięciu kilometrów od niego.
Frankfurt nad Odrą
Frankfurt nad Odrą, zwany czasem – dość poniżająco – „tym drugim Frankfurtem” jest idealnym miejscem na początek przygody z Brandenburgią. To leżące tuż przy polskiej granicy miasto, „dzielące” ją zresztą ze Słubicami na takiej samej zasadzie, z jaką na południu mamy do czynienia w obu Cieszynach, nie jest może istnym rajem dla turysty, ale wciąż ma naprawdę sporo do zaoferowania.
Frankfurt nad Odrą nie miał łatwego życia. Od początku historii nowożytnej miasto było raczej kojarzone bardziej z przemysłem i handlem – wzmianki z 1662 roku nazywają je zresztą stolicą i centrum tego drugiego. W połowie XIX wieku na miejscu powstała linia kolejowa łącząca miasto z Berlinem, a w 1898 na ulice wyjechały tu pierwsze tramwaje elektryczne, z których mieszkańcy do dziś są bardzo dumni. Przejazd zabytkowym tramwajem do dziś stanowi jedną z ciekawszych miejskich atrakcji. Pociąg do Berlina i tramwaje były zresztą miłą odmianą na lepsze po tym, jak tutejszy uniwersytet został w 1811 roku przeniesiony do Wrocławia.
Po I wojnie światowej „drugi” Frankfurt już na totalu poszedł z stronę miasta przemysłowego, a trend ten był kontynuowany aż do 1990, kiedy we wschodnich Niemczech zaczęły się przemiany ustrojowe. II wojna światowa obeszła się z miastem mało sympatycznie – śródmieście poszło w cholerę, a wschodnia, leżąca za rzeką część stała się polskimi Słubicami. Oba miasta musiały też radzić sobie z migrującą po wojnie ludnością, która kursowała w obie strony niczym tutejsze tramwaje. Rządy komunistów początkowo przysłużyły się tutejszej społeczności – wszak przemysł był ich oczkiem w głowie. Na miejscu powstała m.in. fabryka największego producenta układów scalonych i mikroelektroniki w NRD, w szczytowym okresie zatrudniając około 8000 osób. Z drugiej strony, Czerwoni wpłynęli też dość znacznie na miejską architekturę. Miast odbudowywać zabytki czy odtwarzać historyczne dzielnice, administracja zajęła się konstrukcją budynków z wielkiej płyty i innych, brutalistycznych potworków, które po dziś dzień straszą turystów. Plajta wspomnianych zakładów przemysłowych, która nastąpiła po upadku Muru Berlińskiego, wstrząsnęła tutejszą gospodarką w dość znacznym stopniu, ale z drugiej strony zaraz po nim do miasta wrócił uniwersytet – pod wdzięczną nazwą Viadrina, a parę lat później w Słubicach powstało jeszcze Collegium Polonicum, bedące placówką naukową poznańskiego UAMu i Viadriny właśnie (z dachu jego obecnego budynku możemy teraz podziwiać panoramę miasta).
Dzisiaj Frankfurt nad Odrą nie jest może najwspanialszym z miast Brandenburgii (tu na pierwszy plan zdecydowanie wysuwa się Poczdam, czyli stolica tego kraju związkowego), ale ma swoje momenty. W śródmieściu na uwagę zdecydowanie zasługuje imponujący Ratusz – warto również zajrzeć do odbudowanego po wojnie Kościoła Mariackiego i dowiedzieć się, czemu obecnie ma tylko jedną wieżę. W kościele tym można także podziwiać oddane przez Rosjan w 2002 roku witraże, w tym jeden przedstawiający sceny z udziałem Antychrysta, będący pod tym względem ewenementem na światową skalę.
Plac Mostowy, z którego rozciąga się widok na sąsiadujące Słubice, to dom Słubfurtu – inicjatywy artystycznej łączącej – podobnie jak nazwa – niemiecką i polską stronę obu granicznych miast. W jej ramach mieszkańcy trochę „bawią się” w fikcyjne miasto, posługując się specjalnym dialektem, wydając okólniki i gazety czy organizując przeróżne imprezy, w tym na przykład olimpiadę, w której jedną z dyscyplin był rzut ramą fajek przez rzekę. Wzajemne oswajanie się idzie całkiem nieźle, a większość aktywności z nim związanych ma miejsce właśnie nad rzeką, w niestandardowym domu kultury, który bardzo mocno kojarzy się z kopenhaską Christianią.
Wreszcie, spacerując po Frankfurcie odnajdziemy kilka mniejszych perełek, takich jak pomnik Mikołaja Kopernika czy kompletnie pojechana fontanna na niegdysiejszym głównym placu miasta, mająca odciążyć go nieco z komunistycznych naleciałości. Przy okazji wizyty pod Ratuszem warto zajrzeć też do tutejszej Informacji Turystycznej, która zarzuci nas folderami i informacjami na temat miasta, skutecznie zapełniając ewentualne białe plamy w naszym planie.
Do Frankfurtu bez trudu dostaniemy się z Polski pociągiem (linia kolejowa nr 3 łączy z nim Warszawę i Poznań), a jeśli z koleją nam nie po drodze, to najlepiej po prostu wsiąść w samochód. Przy okazji można też przejechać przez sławetny Świebodzin i wkleić piątala tamtejszemu Jezusowi (o ile macie naprawdę konkretną drabinę).
Ścieżka w koronach drzew i Beelitz Heilstatten
Jeśli miałbym wskazać jedną-jedyną przygraniczną atrakcję, dla której warto ruszyć dupę z Polski choćby na kilka godzin, to będą to sanatoria w Beelitz oraz tutejsza ścieżka w koronach drzew.
Tutejsze uzdrowisko Alpenhaus, zaprojektowane przez architekta Heino Shmiedena, powstało przed II wojną światową i miało służyć berlińskim robotnikom III Rzeszy do odzyskiwania sił po panującej wtedy dość powszechnie gruźlicy. Pobudowane tu budynki zupełnie nie odzwierciedlały klasy ich głównych użytkowników – dzisiaj kojarzą się raczej z imponującymi dworzyszczami i pałacami niż z czymś na kształt szpitala. Świadczone w Beelitz usługi obejmowały nie tylko leczenie, ale także noclegi i wyśmienite wyżywienie, dla którego ludzie byli podobno skłonni nawet symulować chorobę.
Cały kompleks obejmuje kilkanaście budynków, które obecnie są opuszczone i pozostają w stanie fascynującej, trwałej ruiny. Najbardziej imponującym z nich jest budynek chirurgii, w którego ciągnące się bez końca korytarze dostarczają setek okazji do urbexowej fotografii. Większość innych zabudowań można zwiedzać wyłącznie z zewnątrz, ale otaczający budynki park roi się od „sekretnych” miejsc, takich jak altanki czy choćby kawałek przejścia podziemnego, kiedyś umożliwiającego ewakuację z również tu stojących, ogromnych koszar.
Dosłownym ukoronowaniem byłego sanatorium jest ścieżka w koronach drzew, czyli długi, ulokowany na 40 metrach taras spacerowo-widokowy, który umożliwia podziwianie całego terenu z perspektywy lotu ptaka. Ścieżka wije się nad budynkami, a jej przejście jest doskonałym wstępem do dnia spędzonego na miejscu.
Wreszcie, poza samodzielnym zwiedzaniem ruin i spacerem widokowym, Baum & Zeit (bo tak nazywa się cała inicjatywa) oferuje zwiedzanie z przewodnikiem (które zdecydowanie polecam) oraz kilka innych atrakcji, takich jak spacery po parku leśnym czy – ostatnio – bosy spacer specjalnie przygotowaną do tego celu ścieżką. Bilet standardowy na teren kompleksu to koszt ok. 10 Euro, ale do tego trzeba doliczyć jeszcze ewentualne dodatkowe wstępy (np. na samą ścieżkę w koronach drzew) czy zwiedzanie z przewodnikiem (średnio 6 Euro od atrakcji). Po dokładny cennik odsyłam na stronę kompleksu w Beelitz, bo oferuje on przeróżne ulgi i zniżki grupowe.
Szczegóły odnośnie dojazdu na miejsce również znajdziecie na stronie internetowej (jest sekcja polska), więc tu podpowiem tylko, że do Beelitz bez trudu dostaniecie się pociągiem regionalnym RB7 z Berlina, a sam kompleks leży dosłownie rzut beretem od Poczdamu. Jeśli chcielibyście dostać się tu komunikacją publiczną z Frankfurtu nad Odrą, to i tak musicie najpierw złapać pociąg do stolicy Niemiec.
Niemieckie festiwale
Niemcy lubią świętować i to nie tylko przy okazji najbardziej znanego tutejszego wydarzenia, jakim jest Oktoberfest. Podczas naszej wizyty w Brandenburgii odwiedziliśmy Festiwal w Klaistow, w całości poświęcony… dyni. Tak – DYNI.
Ci, którzy czytają mojego bloga od jakiegoś czasu domyślają się zapewne, że ogromna ilość dyń zgromadzonych w jednym miejscu nie sprawiła, że zacząłem pocić się z podniecenia. Niemniej, impreza okazała się bardzo sympatyczna, a ilość rzeczy, które miejscowi potrafią wyczarować z dyni jest wręcz przerażająca. Nie mówię tu zresztą tylko o przeróżnego typu rzeźbach, ale także o gastronomii. Na miejscu mieliśmy okazję spróbować dyniowego menu i zaopatrzyć się w przeróżne przetwory z tego warzywa, włączając w to także naprawdę dziwne napoje wyskokowe (sam kupiłem butelkę dyniowego prosecco).
Organizowany co roku festiwal dyni to także świetne wydarzenie, jeśli do Brandenburgii wybieramy się z dzieciakami. Nie tylko dostaną oczopląsu od wszystkich tych dziwnych rodzajów warzyw, ale będą miały okazję odwiedzić Dyniowy Cyrk czy skorzystać z kilku zjeżdżalni.
Festiwal dyni w Klaistow odbywa się zazwyczaj od września do początku listopada. Płatny (parę Euro) jest tylko wjazd do Dyniowego Cyrku, ale warto się nastawić także na zakupy na miejscu. Sama miejscowość znajduje się dosłownie rzut beretem na północny zachód od Beelitz.
Flaeming-Skate
Jeśli nie uważacie, że rolki są już totalnie passe, to niezłym pomysłem będzie również wycieczka w kierunku Flaeming-Skate. Jakieś 90 km na południe od Berlina pomysłowi Niemcy wylali niemal 200 km (sic!) asfaltu tylko po to, by ich rodacy i turyści mogli do upadłego jeździć po nim na rolkach, rowerach i innych, zbliżonych konstrukcjach.
Trasy Flaeming-Skate są płaskie jak stół, każda jest doskonale oznakowana znakami poziomymi, a na bezpieczeństwo poruszania się po nich znacząco wpływa fakt, że położone są z dala od dróg i autostrad. Wyciskając z siebie siódme poty można przy okazji podziwiać krajobrazy południowej Brandenburgii, a jeśli ktoś się zmęczy, to może odsapnąć godzinkę lub pięć na jednym z licznych punktów postojowych, zajazdach i innych wyciągaczach kasy oferujących niemieckie piwo.
W jednym z kilku punktów startowych bez problemu wypożyczycie rolki, żeby nie tachać ich aż z Polski. Do rolek polecam ochraniacze i mapę tras, bo bez tej ostatniej możecie spędzić na szusowaniu nieco więcej czasu niż się spodziewaliście.
Muzeum kuriozów rowerowych Didiego Senfta
Jeśli jarają Was wyścigi rowerowe, to na pewno kojarzycie tego dziwnego kolesia, który wybiega w przebraniu diabła na trasę Tour de France czy Giro d’Italia. Ten koleś to niejaki Didi Senft i o ile można zastanawiać się, czy jest do końca normalny, to na pewno nie brakuje mu energii życiowej i mocno potrąconych pomysłów.
Didi jest zasadniczo wynalazcą, zajmującym się projektowaniem najprzeróżniejszych rowerów – czy to największych na świecie, czy to najdłuższych, czy to wreszcie takich, na których umiej jeździć właściwie tylko on. Zbiór jego konstrukcji można oglądać w miejscowości Storkow (ok. 60 km na zachód od Frankfurtu nad Odrą), a po swojej kolekcji oprowadzi Was sam konstruktor, obowiązkowo odziany w stylowy, czerwony spandex. Gość jest zdecydowanie pozytywnie zakręcony i – pomimo zaawansowanego wieku – zachowuje się jak 8-latek z ADHD. Jeśli wypijecie shota jego nalewki za każdym razem, kiedy pokaże Wam język, to na pewno nie opuścicie tego muzeum na własnych nogach. Jeśli kogoś zastanawia, czemu właściwie przebiera się za diabła, to informuję, że robi to na cześć ostatniego okrążenia jednego z lokalnych wyścigów rowerowych, zwanego diabelską milą.
Tak czy owak, jeśli ktoś lubi podobne kurioza, to jest to must-see na mapie Brandenburgii, tym bardziej że Didi umożliwia samodzielne wypróbowanie niektórych konstrukcji – mniej gramotnym amatorom pedałowania polecam w tym przypadku porządne dopięcie kasku.
Jak widać, nasz zachodni sąsiad ma nam do pokazania więcej, niż można oczekiwać po rejonie tak bliskim polskiej granicy. Osobiście do Brandenburgii na pewno jeszcze się wybiorę i Wam polecam to samo.
Brak komentarzy