Jedzenie w Maroko – subiektywne TOP 5
Obiegowa opinia głosi, że jedzenie w Maroko jest zajebiste. Problem z obiegowymi opiniami jest jednak taki, że często oparte są na tym, co wujek Staszek słyszał po dziesiątym kielichu od kuzyna Heńka, którego znajomy był przejazdem w Maroku w latach ’80 i widział z daleka, jak jakiś biały zamawia coś lokalnego. Do podobnych twierdzeń podchodzę więc zazwyczaj z rezerwą i nie komentuję, dopóki sam się nie przekonam.
Z Maroka wróciłem niedawno, przekonałem się i mówię tak: jedzenie w Maroko JEST zajebiste.
Jak setki razy zaznaczałem, żaden tam ze mnie ekspert kulinarny, a „dobry obiad” oznacza dla mnie zazwyczaj posiłek, po którym po prostu jestem najedzony i który nie wygląda (i smakuje) jak psie rzygi. Niemniej, kiedy już jestem gdzieś daleko od domu, to staram się spróbować przynajmniej kilku lokalnych specjałów – głównie po to, żeby móc kompetentnie odpowiadać na pytania znajomych. Z jakiegoś względu „A co jedliście?” pojawia się wśród nich na jednym z pierwszych miejsc. Jeśli więc interesuje Was, co w Maroku można zjeść, a do tego nie macie ochoty na lekturę długich list z wymyślnymi potrawami, które można opierdolić tylko w jednej prowincji, a do tego wyłącznie podczas pełni księżyca, to zapraszam na krótkie (ha-ha) zestawienie mojego TOP 5 najważniejszych przedstawicieli marokańskiej szamy.
5. Brochettes
To żadna tam bruschetta, a najnormalniejszy na świecie szaszłyk, podawany zazwyczaj z jakimiś warzywami (i coraz częściej z frytkami). Najpopularniejsze rodzaje to kefta (mielone mięso baranie i wołowe, uformowane w małe balaski), baranina, kurczak oraz indyk (po francusku dinde). Szaszłyki są obficie doprawiane pieprzem, kminkiem i solą, a do tego podawane z ostrym sosem na bazie chili, cytryny i kilku innych przypraw. Potrawa jest grillowana na wolnym ogniu, co nadaje jej wybornego smaku… o ile nie przeszkadza Wam, że sprzedawca będzie przygotowywał Wasz posiłek brudnymi łapskami.
Pewnego rodzaju wariantem tej potrawy jest jej wersja zrób-to-sam. W wielu miejscach możecie najpierw samodzielnie kupić upatrzone mięsko (albo rybę), a następnie zanieść je stoisko obok, gdzie – za drobną opłatą – zostanie ono upieczone i podane w wybrany przez Was sposób (niekoniecznie w formie szaszłyku).
W większości restauracji ze stolikami cenny brochettes kształtują się na poziomie 30-40 dirhamów za dwa szaszłyki, a jeśli lubicie zjeść w knajpce niekoniecznie turystycznej, to cena spadnie do 20-30 dirhamów za trzy sztuki.
4. Kuskus
Sam nie jestem fanem kaszy, ale jeśli ktoś myśli, że zamawiając kuskus otrzyma po prostu garniec tego żółtego czegoś, to srogo się myli. Marokański kuskus (Berberowie mówią na niego… seksu, lol) serwowany jest z ogromną porcją warzyw (ewentualnie z mięsem), a kaszę znajdziecie dopiero pod nimi. Całość przygotowywana jest najczęściej w tadżinie (patrz niżej), a serwowane do niej dodatki mogą Was bardzo zaskoczyć. Nie zdziwcie się, jeśli na porcji kaszki z mięsem wylądują rodzynki posypane obfitą ilością cynamonu.
Co ważne, przygotowywanie marokańskiego kuskusu jest bardzo dalekie od procesu, jaki przeważnie kojarzymy z gotowaniem kaszy. Z tego względu w niektórych knajpach ta konkretna potrawa dostępna jest tylko w konkretne dni tygodnia – najczęściej w piątek (franc. vendredi), który dla wyznawców Islamu jest tym, czym dla Katolików niedziela. O ile w przypadku restauracji nie ma za bardzo mowy o tym, że mają one wtedy na przygotowanie kuskusu więcej czasu (wymaganego do upichcenia posiłku w domu), o tyle w Maroku ta potrawa jest po prostu potrawą piątkową i tyle (tak jak nasz niedzielny rosół). Zdarza się jednak, że w grę wchodzić może inny dzień, np. poniedziałek (franc. lundi).
Porcja kuskusu jest – w porównaniu z innymi typami szamy – stosunkowo droga (ok. 40-50 dirhamów), ale smak i pozyskana energia w pełni wynagradzają ten wydatek. Na podobnym posiłku spokojnie przelatacie cały dzień.
3. Pizza
Tak, dobrze przeczytaliście: PIZZA!
Wierzcie w to lub nie, ale marokańskie pizze potrafią być naprawdę przepyszne, co w sumie nie dziwi zważywszy na to, że marokańskie pomidory i oliwki są odjechane, a sery – importowane z Francji. Dobrą robotę robi też lokalne ciasto, które – po wypieczeniu – jest równocześnie delikatne i chrupkie. Sami byliśmy zaskoczeni, jak wkusna była pizza 4 sery, zamówiona przez nas w Warzazat (zresztą bardziej z ciekawości niż z ochoty na to konkretne danie). Mozarella, dwa pleśniaki (zielony i niebieski) oraz ricotta położone na cienkim cieście okazały się bezbłędne i niemal zrujnowały mój plan wpierniczenia całego kuskusu. Niestety, potrawa była tak dobra, że nie zdążyłem zrobić zdjęcia.
Jeśli jednak chodzi o pizzę, to – w tym konkretnym przypadku – zdecydowanie lepiej zawierzyć nieco droższym knajpom. Dobra pizza będzie kosztować około 30 – 40 dirhamów – „podróbki” z licznych bud oznaczonych jako fast-food są znacznie bliższe temu, co wszędzie na świecie kojarzy się raczej z żarciem śmieciowym. Nie polecam też raczej zamawiania wariantów spaghetti. O ile pizza wypada w Maroko naprawdę nieźle, to nigdzie nie widzieliśmy makaronu, który zasługiwałby na miano pełnoprawnej pasty. Niemniej, tu pisze wyłącznie z doświadczenia płynącego z podpatrywania dań zamawianych przez innych białych.
2. Tadżin
Tadżin to potrawa-instytucja, a nie spróbowanie go w Maroku zakrawa na przestępstwo porównywalne z gwałtem na krokodylu (w Agadirze jest Crocopark z trzystoma okazami – śmiało). Tak naprawdę nie istnieje coś takiego jak typowy tadżin, bo jego rodzajów jest mnóstwo: z mięsem, bez mięsa, na słodko czy na ostro. Wszystkie je łączy jednak sposób przygotowania – proces pieczenia całego dania, złożonego z kilku prostych składników, przeprowadzany jest w specjalnym, zamkniętym glinianym naczyniu, postawionym nad rozżarzonym węglem lub drewnem. Dzięki temu wszystkie składniki potrawy (warzywa, owoce czy mięso) są po podaniu bardzo delikatne i aromatyczne. Nie pytajcie mnie, jak to działa, bo nie za bardzo to ogarniam, ale – o ile wiem – ma z tym coś wspólnego właściwością gliny do wyciągania wody z żarcia (stąd zresztą dobrą pizzę też robi się na glinianych tacach).
„Standardowy” tadżin to baranina okraszona cebulą i kilkoma innymi warzywami, grzejąca się nad węglem przez godzinę czy dwie. Bardziej egzotyczne wersje zawierają figi, dynię czy suszone śliwki, a zdarzają się nawet wersje a la kebab czy z owocami morza (tadżin z rybą, który zjedliśmy w Agadirze, był jednym z najlepszych – i najdroższych – jakich spróbowaliśmy). Niektórzy mówią też, że tadżin im prostszy, tym lepszy.
Tadżin to dobry wyznacznik cen w restauracji. Jeśli jest droższy niż 25-30 dirhamów (za wersję z mięsem), to znaczy, że knajpa jest droższa niż średnia. W niektórych lokalach za egzotyczne tadżiny można jednak zapłacić nawet około 100 dirhamów. Pytanie tylko, po cholerę?
1. Pastilla
To przedziwne danie odkryliśmy przez zupełny przypadek, kiedy z głupia frant zasugerowałem, że „past…” w nazwie może mieć coś wspólnego z makaronem. Jakieś było zdziwienie moich towarzyszy podróży, kiedy zamiast pasty otrzymali ciasto francuskie nadziewane przyprawianym mięsem kurczaka, posypane… cynamonem i cukrem-pudrem.
Jakkolwiek obrzydliwie nie brzmiałoby to dla niektórych, pastilla momentalnie zdobyła moje serce, choć warto wskazać, że nie pojawia się w menu każdej restauracji. Można ją natomiast nabyć, w mniejszej wersji niż „stołowa”, w niemal każdej marokańskiej cukierni. Mięso kurczaka (lub – rzadziej – gołębia) w bardzo osobliwy sposób komponuje się z cytryną, startymi migdałami i słodką posypką, tworząc trudną do zdefiniowania całość. Obawiam się jednak, że taka definicja dla niektórych jest stosunkowo prosta i niebezpiecznie podobna do tej opisującej pojęcie „kocie rzygi”. Pastilla jest bowiem potrawą tylko i wyłącznie dla tych, którzy sos słodko-kwaśny kupują w pięciolitrowych baniakach, a herbatę słodzą poprzez wlanie jej do cukiernicy.
Mała pastilla w cukierni to koszt paru dirhamów. Większa w restauracji nie powinna być droższa niż 30 jednostek lokalnej waluty.
Rzecz jasna, poza moim osobistym i zupełnie subiektywnym TOP 5, Maroko kusi głodnego podróżnika jeszcze wieloma innymi specjałami. Można tu wymienić choćby droższe potrawy przygotowywane na oleju arganowym (pozyskiwanym z owoców wydalonych przez kozy, smacznego), różnorodne sałatki (w tym pomidorowo-ogórkowego klasyka), zupy (na czele ze sławną harirą, której głównym składnikiem jest ciecierzyca), kalki z kuchni francuskiej (jak choćby powszechnie sprzedawane na ulicy ślimaki) czy ostre, baranie kiełbaski merguez, przez moich współtowarzyszy ochrzczone „końskimi siurami”. Nie wspominam nawet o daniach charakterystycznych dla konkretnego regionu, bo ich też jest od zajebania. Jeśli byliście na miejscu i którejś próbowaliście, z chęcią poczytam o tym w komentarzach.
Jeśli ktoś jest zainteresowany tematyką napojów wyskokowych w Maroku, to spieszę donieść, że na ten temat powstał osobny tekst.
Dobrze napisane, ale bez wulgaryzmów byłoby rewelacyjne. A szama to posiłek więzienny.
Podpinam sie pod wypowiedz kolegi ,fajnie sie czyta o tych wszystkich smakolykach i ciekawie opisujesz knajpki itd.. ale jak czytam ,te zejebiste,jebane itd…odrazu widze horde naszych rodakow ,ktorzy swoim krzykiem z przeklenstwami oznajmiaja calemu swiatu swoja inteligencje zagranica,nie powiem ze niemiaszki ze swoim scheiße i bekaniem przy stole sa lepsi ,ale my mowimy o nas ,moze chciales pokazac jaki jestes ,,swiatowy” ,ale bez przeklenstw byloby tez milo.
Hej :). Osobiście uważam, że język polski trzeba brać z całym jego bagażem, a soczyste przekleństwa są jedną z jego mocnych stron. Ich odpowiednie użytkowanie w moim mniemaniu ubarwia wypowiedź, choć oczywiście nie każdemu może się podobać – kwestia gustu :).
Zajebisty kurwa artykuł (język też bardzo przystępny)! Dzięki za fantastyczne pro-tipy 😉
No i zajebiście – cała przyjemność po mojej stronie 🙂