Yogyakarta run, czyli ucieczka z Bali
Bali. Dla niektórych raj na ziemi, egzemplifikacja pojęcia „wakacje idealne” oraz wymarzony kierunek podróży. Dla innych (czytaj: przeważnie tych, którzy już tam byli) Bali to spore nagromadzenie tego, co tak naprawdę w Indonezji najgorsze: turystycznego zdzierstwa i badziewia, słabego jedzenia, tłumów oraz syfu. Oczywiście, jak zwykle prawda leży gdzieś po środku, ale moje wspomnienia z Wyspy Szczęśliwości bliższe są raczej tej drugiej postawie – i to nawet pomimo tego, że miałem okazję spędzić kilka dni na północnej, mniej ogranej części tego skrawka lądu.
Nie mam zamiaru udowadniać, że na Bali nie warto jechać. Kiedy jednak wylądowaliśmy w rejonie Lovina po wizycie pod Bromo, w świątyniach Borobudur i Prambanan oraz po trekkingu, podczas którego (prawdopodobnie) widzieliśmy orangutany, balijskie plażowanie wydało mi się rozrywką miałką i równie szarą, jak piach na plażach w tej części wyspy. Być może północna część Bali ma do zaoferowania mniej niż południowa, a może zawiodło nasze planowanie (przykładowo: nie dotarliśmy pod pobliską, powszechnie znaną świątynię Ulun Danu Bratan, a do Wodnych Pałaców Taman Ujung i Tirta Gangga mieliśmy po prostu za daleko). Tak czy owak, po trzech dniach spędzonych na wyspie byłem prawie zadowolony, że muszę się z niej zbierać.
W 24 godziny do Yogyi
Po tym przydługim wstępie przejdę jednak do zasadniczej części historii, czyli do opisu mojej ucieczki z Wyspy Szczęśliwości. Sprawa miała się bowiem tak, że reszta mojej wyjazdowej grupy miała przed sobą jeszcze 2 tygodnie wyjazdu, podczas gdy ja musiałem zawijać się powoli do Polski, by doglądać swojego, ówcześnie jeszcze rozwijającego się biznesu. Tym sposobem po raz pierwszy w życiu stawałem przed perspektywą tygodniowej, samodzielnej podróży po obcym kontynencie, która w ogólnym rozrachunku miała mnie przeprowadzić przez 4 kraje. Byłem zesrany, że ho-ho.
Zaczęło się bardzo niewinnie. Po wylewnym pożegnaniu z resztą członków grupy wyjazdowej, mając w plecaku już kupiony bilet lotniczy (z Yogyakarty do Singapuru), punktualnie o 8:00 rano złapałem busika, który bez problemu dowiózł mnie do przystani promowej w Gilimanuk. Niecałe dwie godziny później – 22 godziny przed odlotem mojego samolotu – byłem już na Jawie. Przede mną było jeszcze do pokonania 600 kilometrów, ale miałem na to kupę czasu… w teorii.
W praktyce okazało się, że ostatni autobus do Yogyakarty odjechał z Kalipuro o 8:00, czyli godzinę przed moim wyładowaniem się z promu. Skąd fakap w planowaniu? Ano stąd, że podczas układania trasy nie uwzględniłem w niej drobnego detalu różnicy czasowej pomiędzy Jawą a Bali, wynoszącej właśnie tę nieszczęsną godzinę. Już pal licho to, że ktoś układający plany komunikacyjne mógł sparować promy z autobusami. Fakt był taki, że miałem przesrane i trzeba było kombinować.
Pierwszy pomysł – autostop. Wyszło mi to średnio, bo od razu zatrzymałem mini-busa, jadącego w z grubsza odpowiednim kierunku. Tu jednak mi się przyfarciło, bo po 3 godzinach wylądowałem na niezdefiniowanym terminalu autobusowym, z którego o 14:00 odjeżdżał autokar do Yogyakarty. Plus – miałem załatwiony transport w dość komfortowych warunkach; minus – zgodnie z rozkładem, bus miał dojechać do Yogyi na 1,5 godziny przed moim odlotem. Pozostawiało mi to BARDZO niewiele czasu na dojazd na lotnisko i odprawę. Było to o tyle bardziej irytujące, że na odjazd autokaru musiałem czekać jeszcze 2 godziny.
18 godzin przed odlotem ruszyliśmy z Terminalu X, wioząc na pokładzie 5 osób: mnie, kierowcę oraz trzech innych pasażerów. Początkowo wierzyłem, że taki stan rzeczy utrzyma się przez większość podróży, ale już 2 godziny później ściskałem się na pięciu tylnych siedzeniach z 6 innymi osobami. Na domiar złego, po mojej prawej stronie usadowiło się mówiące po angielsku, indonezyjskie dziewczę, niezwykle ucieszone możliwością rozmowy z obcokrajowcem. Pomimo stresu (bowiem dosłownie NIC nie stresuje mnie tak, jak perspektywa spóźnienia się na samolot), starałem się być miły i odpowiadać na wszystkie pytania, ale w pewnym momencie się złamałem i udałem, że muszę się zdrzemnąć. Ze ściemy wyszedł fakt – przekimałem się na tyle długo, że dziewczę zniknęło, a za oknami autobusu powoli zaczynał zapadać zmrok. Pojawił się za to inny problem: potwornie chciało mi się lać, a do tego zaczął mnie boleć brzuch.
Ten pierwszy problem załatwiłem po męsku, po dłuższym namyśle idąc na początek autokaru i prosząc o przystanek. Mocno się zdziwiłem, kiedy kierowca zatrzymał się od razu i kazał mi wylać się za autokarem, ale potulnie spełniłem jego życzenie i wróciłem na koniec, mając do załatwienia o jeden problem mniej. Niestety, ból brzucha miał ewidentnie podłoże stresowe (o czym przekonałem się później) i musiałem jakoś się przemęczyć. Pozostało znów zmusić się do zaśnięcia, co ze zmiennym szczęściem powtarzałem do skutku.
Około 3:30 nad ranem mój organizm powiedział dość, w związku z czym obudziłem się na dobre. Powodem był jakże świetnie zaplanowany przystanek na jedzenie – w końcu każdy zdrowy człowiek musi coś opierdolić w środku nocy. Postój dał mi jednak pretekst do rozejrzenia się, dzięki czemu z radością zorientowałem się, że jesteśmy już w Solo (Surakarcie), zaledwie 60 kilometrów od Yogyi. Do odlotu miałem jeszcze 4 godziny, a żeby zapewnić sobie maksymalną przewagę czasową, sprawdziłem jak przebiega nasza trasa względem lotniska. Kiedy zorientowałem się, że faktycznie obok portu lotniczego będziemy przejeżdżać jakieś 20 minut przed osiągnieciem centrum Yogyakarty, ból brzucha momentalnie ustąpił, a ja spędziłem ostatnią godzinę w autobusie uśmiechając się do siebie jak głupi do sera.
O 5:00 rano, czyli na długie trzy godzinki przed wylotem, byłem już na terminalu, wkurzając się na to, że opłata lotniskowa (którą trzeba było ówcześnie uiszczać na miejscu) wynosi o 50 tys. rupii więcej, niż miałem przy sobie. 2009 rok był bowiem czasem, kiedy bankomat był jednym z najgorszych wrogów turysty w Azji, a to ze względu na zdziercze prowizje, sięgające każdorazowo 20-30 zł. Plułem sobie w brodę tym bardziej, że wcześniej wydałem jakieś 60 tys. rupii na sakramencko drogie, lotniskowe śniadanie, bez którego jednak najpewniej umarłbym z głodu.
Biedniejszy o jakieś 30 zł, z których tylko 10 faktycznie przeznaczyłem na opłatę lotniskową, bez problemu załadowałem się do samolotu, po czym zasnąłem tak, jakbym dystans z Bali przebiegł, a nie przejechał autokarem. 2 godziny później, koło 10:00, wysiadłem na lotnisku w nieco zachmurzonym Singapurze. Byłem wypoczęty, zadowolony i gotowy na zwiedzanie.
Jak się jednak okazało, Singapur szykował dla mnie gorzkie powitanie, idealnie wpasowane w jego restrykcyjny klimat.