Yogya, Bara-bara i Prabanany
Do Yogyakarty – jednego z centralnych ośrodków turystycznych na Jawie, dobiliśmy się przez Bogor – stosunkowo niewielkie miasto, znane przede wszystkim z wielu możliwości raftingu (czyli pontonowego spływu przez rzekę). Niestety, w naszym przypadku „wiele” oznaczało „zero”, bowiem turystów w Bogor było tylu, że nie byliśmy w stanie znaleźć żadnej firmy, która zorganizowałaby nam taki wypad z dnia na dzień. Nieco rozczarowani, przespacerowaliśmy się więc tylko po tamtejszym, „słynnym” ogrodzie botanicznym (bez reweli), po czym usadziliśmy się w samolocie i polecieliśmy do Yogyakarty.
Yogyakarta
Pomimo tego, iż to miasto trudno nazwać starożytnym (powstało w XVIII w.), Yogya ma duże znaczenie dla Indonezyjczyków. Jego założenie było początkiem zwyżkowej formy lokalnego imperium, które bardzo długo opierało się holenderskim kolonizatorom. Doszło nawet do tego, że tutejszy sułtan, postrzegany jako postać niemal boska, użyczył swojego pałacu jawajskim rebeliantom, skutecznie utrudniając życie białym. Europejczycy nie mieli na tyle dużych jaj, by na siłę wparować do kratonu, tym samym rozwścieczając lokalną ludność. Z tego powodu Yogyakarta do dziś utrzymuje specjalny status wśród indonezyjskich miast.
Z drugiej strony, Yogyę jako taką trudno też uznać za ładną. Kraton, czyli częściowo odkryty, sułtański pałac, nie zrobił na nas specjalnego wrażenia, podobnie jak zlokalizowany w pobliżu Taman Sari (Wodny zamek). Pierwsze miejsce (w 2009 roku za wejście płaciło się tu 8000 rupii) to głównie ogromna wystawa muzealna, obecna siedziba sułtana oraz Złoty Pawilon, w którego cieniu przechadzają się starsi, nobliwi Indonezyjczycy w oficjalnych strojach. Wodny zamek (7000 rupii w 2009) to natomiast przyjemny, niezbyt duży budyneczek, będący kiedyś częścią rozległego kompleksu, służącemu ogólnie pojętemu „wodnemu” relaksowi. Z kompleksu do dzisiejszych czasów przetrwał tylko „zamek” oraz kilka basenów. Reszta zabudowań została zmieciona przez konflikty zbrojne oraz trzęsienie ziemi w 1865 roku.
Prócz wyżej wspomnianych atrakcji głównych, w Yogyi znajdziemy jeszcze Ptasi rynek, rynek główny (ten pierwszy odwiedźcie koniecznie, jeśli dawno nie kupiliście koguta), kilka muzeów (do których osobiście nie zaglądałem) oraz dziesiątki warsztatów trudniących się batikiem. Batik to technika malarska polegająca na woskowaniu tkaniny i namaczaniu jej w barwniku, tak by kolorem nasiąknęła tylko część nienawoskowana. Tak powstałe obrazy sprzedaje się w całej Yogyakarcie i stanowią one oryginalną pamiątkę, zakładając że będziecie się porządnie targować. Przekręty bazujące na handlu batikiem to najpopularniejszy sposób naciągania turystów w tym mieście.
Dużym plusem Yogyakarty jest to, że nawigacja po niej jest bajecznie prosta. Większość atrakcji, restauracji i sklepów zlokalizowana jest przy głównej ulicy – Ji Malioboro, kończącej się przy kratonie, a zaczynającej przy dworcu kolejowym. Tu również znajduje się główny punkt „noclegowy” – dzielnica Sosrowijayan – z którego my wybraliśmy sobie hostel o swojsko brzmiącej nazwie Superman’s. Drugą noclegową mini-dzielnicę znajdziecie na południe od kratonu. Jej trzy uliczki, ponumerowane bez ładu i składu pomimo niewielkiej ilości (patrząc od północy będą to Prawirotaman III, I, a następnie II), są wręcz nawalone hostelami i guest-house’ami. Da się tu również coś zjeść.
Borobudur
Głównym powodem, dla którego turyści nocują w Yogyakarcie, są dwie pobliskie świątynie: Borobudur i Prambanan. O ile ta druga nie musi zrobić wrażenia na kimś, kto jeździł już trochę po Azji południowo-wschodniej, to ta pierwsza praktycznie rozbija bank indonezyjskich atrakcji.
Borobudur to ogromne, buddyjskie miejsce kultu, powstałe ponad 1200 lat temu. Pomimo stale napływającej fali turystów, budowla pozostaje niewzruszona i jest jedną z najwspanialszych tego typu, jakie można zobaczyć na całym kontynencie azjatyckim. Jej nazwa znaczy tyle, co „buddyjski klasztor na wzgórzu”, ale warto wspomnieć, że owo wzgórze jest w całości wykonane ludzkimi rękami. Świątynia ma bowiem kształt schodkowej piramidy, a na górnych „schodkach” stoją dziesiątki kamiennych dzwonów, więżących w środku posążki Buddy. Potężna świątynia została opuszczona wkrótce po zbudowaniu, kiedy indonezyjski buddyzm ugiął się pod naporem innych religii. Tak naprawdę to dopiero Holendrzy skapnęli się, że mają pod nosem wykurwisty zabytek, który należałoby odkurzyć z popiołów wulkanicznych i przywrócić ludzkości. Kolejnym zamachem na integralność Borbudur był zamach bombowy z 1985 roku, ale częściowo zniszczona, górna część świątyni została szybko odnowiona, a cała budowla została wpisana na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO w roku 1991.
Całe miejsce jest przekozackie i na jego zwiedzanie, wraz z okolicznym parkiem, warto przeznaczyć większość dnia. Nie znaczy to, że musicie dokładnie oglądać każdy z dwóch milionów kamieni, użytych do budowy świątyni, ale warto trochę się tu pokręcić i docenić kunszt starożytnych rzemieślników, dbających nawet o te ze szczegółów, które są praktycznie ukryte przed wzrokiem. Na ścianach Borobudur znajdziecie praktycznie całość buddyjskich nauk, uwiecznionych w formie przeróżnych scen, a ich ukoronowaniem jest główna stupa, mająca symbolizować nirvanę.
Borobudur najlepiej odwiedzić wcześnie rano albo wieczorem, kiedy na miejscu jest stosunkowo niewielu innych turystów. Świątynia jest najważniejszym zabytkiem w Indonezji (co nieco zakrawa na ironię, biorąc pod uwagę fakt dominującej w tym kraju religii), więc niemal codziennie trzeba się tu zmierzyć z hordami odwiedzających oraz handlarzy wszelkiej maści duperelami. Wstęp do świątyni jest płatny i – o ile mnie pamięć nie myli – w 2009 roku wynosił 15 dolarów (dla turystów zza granicy). Studenci płacili mniej, ale przy zakupie musieli okazywać jakieś potwierdzenie tego statusu, więc nie dało się władować za półdarmo na piękne oczy. Co ważne, parę lat temu obcokrajowcy musieli również wylegitymować się paszportem.
Do świątyni można z Yogyakarty (około 40 km) dojechać taksówką. Cena za taki transport w 2009 roku wynosiła 25 tys. rupii od osoby, czyli (po obecnym kursie) jakieś 6,5 zł. Teraz pewnie będzie trzeba zapłacić ciut więcej. Jeśli macie mniej czasu w Yogyi, to z dwóch kompleksów świątynnych w okolicach tego miasta odwiedźcie przynajmniej ten.
Prambanan
Prambanan jest kompleksem świątyń położonym bliżej Yogyakarty – zaledwie 17 km. Dla odmiany, to miejsce było lokalnym centrum wiary hinduistycznej i składa się z kilku mniejszych świątyń, tworzących razem dość imponującą całość. Większość budowli pochodzi z VIII-X wieku n.e. i jest w niezłym stanie, ale swoje żniwo zebrały na nich dość powszechne w tym regionie trzęsienia ziemi, którym Borobudur – z uwagi na zwartą konstrukcję – opierało się nieco lepiej. Na pomoc chwiejącym się budynkom znów przybyli Holendrzy, ale na dobrą sprawę pełnej rekonstrukcji dokonano dopiero w 1937 roku. Składający się z 244 świątyń kompleks również został wpisany na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO w 1991 roku.
Obszar Prambanan na pewno zachwyci każdego fana stareńkich ruin, ale – jak to w przypadku podobnych kompleksów bywa – „standardowego” turystę może zacząć nudzić po godzinie czy dwóch. Jeśli mieliście już okazję zwiedzać podobne miejsca, to zapewne nic Was tu za serce nie złapie, chociaż poszukiwacze samotności poczują się tu nieco lepiej niż w Borobudur. Świątyń i hinduistycznych kapliczek jest tu zatrzęsienie, więc prędzej czy później da się tu znaleźć taką, w której będziecie sami.
Niecierpliwi powinni od razu skierować się do największej świątyni, poświęconej Shivie i będącą najwyższą świątynią hinduistyczną w Indonezji. Poza licznymi zdobieniami, budowla ma do zaoferowania dużą, czteroramienną statuę Shivy – niszczyciela, stojącą na… kwiecie lotosu, czyli jednym z głównych symboli buddyzmu. Poszukiwanie mniejszych i większych wizerunków hinduskich bóstw jest zresztą jedną z ciekawszych aktywności, które Prambanan oferuje.
W 2009 roku standardowa wejściówka na miejsce kosztowała 10 dolców (dla studentów – 6), a Yogyakarty najłatwiej było się tu dostać autobusem o pomijalnym koszcie. Wskażę jednak, że kompleks Prambanan faktycznie jest całym KOMPLEKSEM, z niektórymi świątyniami położonymi o 2-3 kilometry od siebie. Jeśli jesteście entuzjastami hinduizmu i koniecznie chcecie „złapać je wszystkie”, to sensowną ideą będzie wynajęcie skutera i śmiganie pomiędzy budowlami na własną rękę.