Subiektywne TOP 5: Roller coastery Energylandii
Zlokalizowana w Zatorze Energylandia od dłuższego czasu była na moim radarze. Co by nie mówić, od czasu otwarcia w 2014 roku, jest to największy w Polsce park rozrywki. Co za tym idzie, powinien był zostać odwiedzony przeze mnie znacznie wcześniej. Na łamach bloga już nie raz udowodniłem przecież, że tego typu atrakcje po prostu uwielbiam pasjami.
Co było problemem? No cóż – dojazd. Jakimś cudem ta wykurwiście wielka inwestycja wybudowana została w przysłowiowej dupie. Z Krakowa jedzie się do niej godzinę, podobnie zresztą jak z Cieszyna, w którym moja wesoła grupka spędzała noc po parkowych harcach. Z tego względu wyprawa do Energylandii to faktycznie… no… wyprawa, na którą najlepiej przeznaczyć cały weekend, a jeśli macie taką możliwość – nawet część tygodnia (wtedy w parku na pewno będzie mniej ludzi). My na czas wizyty wybraliśmy samą końcówkę sierpnia, więc trafiliśmy na miejsce na początku względnie spokojnego okresu. Mimo to jednak do niektórych atrakcji zdarzało nam się stać circa pół godziny, co jest już czasem stosunkowo długim, zwłaszcza jeśli komuś zachce się sikać w połowie kolejki.
Sam park imponuje rozmiarem. W porównaniu do wszelkiej maści Disneylandów czy innych Universal Studiosów wypada pod tym kątem naprawdę dobrze, chociaż niewątpliwie brakuje w nim klimatu znanej franczyzy, który – choćby w przypadku Disneylandu – odpowiada za jakieś 30% dobrej zabawy. Nieco chaotyczne rozmieszczenie 70 (sic!) atrakcji rekompensowane jest przez ich dziką ilość, więc tak naprawdę jedynym minusem Energylandii jest dobiegająca zawsząd, „autorska” muzyka, chwaląca co ważniejsze punkty na mapie parku. Po siedemnastym odsłuchaniu hymnu na część nowiutkiego Hyperiona człowiekowi poważnie chce się już rzygać tą piosenką, tym bardziej że jej aranżacja ni chuja nie przystaje do klimatu samej kolejki.
A no właśnie – kolejki. Nie robię sekretu z tego, że do Energylandii pojechałem nastawiony głównie na roller coastery, podobnie zresztą jak moje trzy urocze towarzyszki podróży. Podczas jednodniowej wizyty udało nam się zaliczyć aż pięć z nich, z których cztery znajdują się w szumnie zwanej Strefie Ekstremalnej. Pomimo braku możliwości robienia zdjęć (poważnie bałem się o bezpieczeństwo aparatu, a poza tym jak jełop zapomniałem wziąć dodatkowej baterii), postanowiłem z tego względu skupić się w tej krótkiej relacji właśnie na nich, dając Wam niejaki poogląda na to, co w Energylandii warto zaliczyć, jeśli jesteście fanami mocniejszych wrażeń. Jeśli macie zamiar pojechać tam z dziećmi, to cóż – równie dobrze możecie przestać czytać w tym miejscu, chyba że lubicie kiedy Wasze pociechy wrzeszczą z przerażenia, rzygają Wam na kolana lub mdleją pod wpływem dzikich przeciążeń.
Oto moje osobiste TOP 5 roller coasterów Energylandii, wraz z obowiązkową w takich przypadkach ramką Wielcy nieobecni:
5. Anaconda
Anaconda to właściwie nie tyle roller coaster, co atrakcja typu spill water (czytaj – po względnym spokoju następuje nagłe ochlapanie). Przez większość czasu spokojnie przesuwamy się po wodnym torze, by dwa razy srogo pierdolnąć w wodę, po rozpędzeniu wagonika do około 55 km/h. Do tej atrakcji staliśmy stosunkowo najdłużej, a podczas wsiadania ja dodatkowo zostałem niemal całkowicie pozbawiony części rodnych, co przełożyło się na dość mieszane wrażenia płynące z przejażdżki. Fani ekstremów na pewno nie będą mocno zachwyceni, ale w ramach relaksu można się Anacondą przepłynąć – zwłaszcza podczas wakacyjnych upałów. Jeśli nie lubicie być mokrzy, to po wyjściu z atrakcji łatwo namierzycie automatyczne suszarki, które mogą być atrakcją samą w sobie, chociaż musicie za nie oddzielnie zapłacić.
4. Formuła
Formuła to przedstawiciel dość popularnego na zachodzie Europy formatu launched coaster. Od klasycznych roller coasterów odróżnia ją kilka rzeczy: po pierwsze – zabawa zaczyna się od potężnego wystrzału W GÓRĘ; po drugie – tu liczy się przede wszystkim prędkość oraz pętle, na których wagoniki przez chwilę jadą do góry nogami; po trzecie wreszcie – tego typu kolejki często opierają się na napędzie elektromagnetycznym, który umożliwia bardzo duże przyspieszenie początkowe (100 km/h w ciągu 2 pierwszych sekund jazdy). Formuła jest przyjemnym przedstawicielem swojego rodzaju, a jazda jest satysfakcjonująca długa i odpowiednio emocjonująca, chociaż do góry nogami znajdziemy się zaledwie raz. Do disneylandowskich Space Mountain’ów nieco jej brakuje, ale konstruktorzy Formuły na pewno nie mają cię czego wstydzić.
3. Speed
Speed to dość niestandardowy przedstawiciel water coasterów, czyli tych kolejek górskich, których finał pozostawia nas kompletnie przemoczonymi. Jego niestandardowość polega na tym, że rozpoczynająca się leniwie przejażdżka zabiera nas na windę, która w ciągu kilkunastu sekund wynosi nas na wysokość 60 metrów, z której następnie spektakularnie spierdalamy się na dół, osiągając przy okazji prędkość 110 km/h. Całość jazdy kończy się wzbudzeniem ogromnej fali, a Energylandia chwali się tym, że jest to jedyna tego typu konstrukcja na świecie. Możliwe, że rzeczywiście tak jest, ale tu musieliby wypowiedzieć się bardziej doświadczeni wizytatorzy parków rozrywki. Ja faktycznie do tej pory nie spotkałem się z podobną wariacją kolejki górskiej.
2. Mayan
Mayan to klasyczny, chociaż skurwysyńsko długi przedstawiciel reverse coasterów – jednych z moich ulubionych konstrukcji, jeśli chodzi o kolejki górskie. Ich odmienność polega na tym, że tor poprowadzony jest NAD, a nie pod krzesełkami, w wyniku czego nogi uczestników przejażdżki dyndają sobie wesoło w powietrzu (to zresztą było poważnym problemem dla jednej z uczestniczek wyjazdu, która po parku prowadzała się w klapeczkach – nie ma strachu, na Mayana można wejść boso). Mayan zapierdala jak szalony – zestaw foteli osiąga szczytową prędkość 80 km/h, dzięki pięciu inwersjom po drodze generując przeciążenia równe aż 5G. To zasadniczo trochę tak, jakbyście robili beczkę myśliwcem. Jazda jest NAPRAWDĘ długa, a zwartość konstrukcji (mającej w najwyższym punkcie 33 metry wysokości) dodatkowo potęguje wrażenia – nikt raczej nie ma ochoty rozbić się o stalowy słup, a czasami wydaje się to nieuniknione.
1. Hyperion
Jak to mawiają w internetach: o cie chój! Hyperion to największy stalowy skurwysyn, jakim zdarzyło mi się do tej pory jechać i niech mi utną lewe jajo, jeśli lekko nie popuściłem za każdym z dwóch razów, kiedy jechałem tą szatańską konstrukcją. Hyperion to najnowsza atrakcja Energylandii, otwarta 14 lipca 2018 roku. W najwyższym miejscu (czyli na początku) ma 77 metrów wysokości, co gwarantuje ponad 80-metrowy, dziki spadek (lądujemy w podziemnym tunelu). W międzyczasie duże, otwarte wagoniki rozpędzają się do pojebanej wręcz prędkości 142 km/h, co sprawia, że krzyk podczas pierwszego opadania jest właściwie niemożliwy. Ja byłem w stanie wydać z siebie co najwyżej ochrypły pisk. Ilość wzniesień, zakrętów i obrotów mogłaby spokojnie obsłużyć trzy inne roller coastery, a dodatkowo dostajemy do tego mokry finał, który nie musi (ale może) oznaczać tego, że poszczacie się w gacie – po prostu ostatni element jazdy to tak zwany splash flow (przejazd pod fontanną). Gdybyście widzieli minę moich współtowarzyszek podróży w momencie, w którym po raz pierwszy zsiadały z Hyperiona, to nie mielibyście wątpliwości, że to jedna z najlepszych rzeczy, jakie kiedykolwiek zbudowała ludzkość. Mówię poważnie – jedna z dziewczyn zakochała się w tej konstrukcji na tyle poważnie, że jeszcze tego samego wieczora oglądała POV z jazdy na You Tube. Gdybyby Energylandia znajdowała się w Japonii, pewnikiem następnego dnia byłbym świadkiem na bardzo dziwnym ślubie.
Co w przyszłości?
Pomimo wybudowania Hyperiona, roller coasterowe plany Energylandii nie zostały jeszcze w pełni zrealizowane. Do roku 2021 park planuje postawić jeszcze 4 nowe, pojebane inwestycje, w tym jedną wysoką kolejką stalowo-drewnianą, jedną atrakcję typu mine train (stylizowaną na kopalniane wagoniki), jeden wodny launch coaster oraz coś, na co czekam najbardziej – chyba pierwszą w Polsce konstrukcję typu tilt coaster. Ten ostatni typ to nic innego jak kolejka, której część torowiska na samym początku jest powoli przestawiana z poziomu do pionu, tak że jazda zaczyna się od nagłego zrzutu twarzą w dół. Jeśli wszystkie te plany dojdą do skutku, a ja do tego czasu nie przedawkuję alkoholu, to pewnikiem jeszcze raz pojawię się w Energylandii do końca 2020 roku.
Brak komentarzy