Błotnisty Qobustan (i okolice Baku)
O ile Baku, przy całej swojej, niebyłej już kameralności, nie powaliło nas na kolana, o tyle pomysł rozbijania się po jego bezpośrednich okolicach okazał się jednym z lepszych, które mieliśmy w Azerbejdżanie.
Nie mieliśmy dużo czasu, więc ze wszystkich okolicznych atrakcji wybraliśmy dość „popularną” wycieczkę w kierunku Qobustanu – także dlatego, że jej organizacja we własnym zakresie wydawała nam się najłatwiejsza. Cudzysłów przy słowie „popularna” wynika z faktu, że tak czy owak w trzech odwiedzonych miejscach spotkaliśmy może tuzin innych turystów. Przyczyną był zapewne martwy sezon, wynikający z panujących w kraju upałów.
Pierwszym przystankiem na naszej qobustańskiej trasie były „słynne” wulkany błotne. Znów cudzysłów, albowiem podczas naszej wizyty w tym miejscu nie było absolutnie nikogo innego, dzięki czemu całą bulgoczącą rodzinkę mieliśmy tylko dla siebie.
Wulkany błotne są… dziwne. Jeśli jesteście przyzwyczajeni do islandzkich, gorących jak skurwysyn gejzerów, to – no cóż – doświadczenie jest całkowicie inne. Wydostający się spod powierzchni ziemi gaz jest zimny, a więc możecie spokojnie włożyć łapę do środka któregoś z wulkanów i czekać, aż zostaniecie (dosłownie) obrzuceni błotem. Wulkany, czy może raczej wulkaniki, są małe, ale jest ich na miejscu od cholery, a ich obserwacja jest bardziej interesująca, niż może się to wydawać. Dość powiedzieć, że spędziliśmy przy nich pół godziny, a oderwaliśmy się tylko dlatego, że kierowca zaczynał się lekko niecierpliwić.
Po zimnych, kleistych erupcjach (jakkolwiek by to nie brzmiało), przyszła pora na odrobinę iście prehistorycznej kultury. Rezerwat petroglifów może jakoś mocno nie złapał mnie za serce, ale przyznam, że nagromadzenie w jednym miejscu ponad 6000 naskalnych malunków to coś, czym może poszczycić się niewiele miejsc na świecie. W cholerę stare malowidła (niektóre pochodzące sprzed 12 000 lat – sic!) powstały tu w epoce kamienia łupanego, kiedy wybrzeże Morza Kaspijskiego skąpane było jeszcze w soczystej, płodnej w zwierzynę zieleni. Poza samymi malowidłami, warto tu namierzyć „kamienny bęben”, który podobno miał swój udział w rytuale rozpoczynającym każde większe polowanie. Sam rytuał został zresztą uwieczniony na kilku tutejszych rysunkach. Rezerwat petroglifów warto zwiedzać z przewodnikiem, bo niektóre z nich – w tym także te bardziej spektakularne – ciężko jest namierzyć samemu… choć ich samodzielne poszukiwanie też może być ciekawą rozrywką.
W drodze powrotnej do Baku zahaczyliśmy jeszcze o meczet Bibi Heybet, będący niegdyś najważniejszą islamską świątynią w regionie. „Niegdyś”, albowiem za pięknych, czerwonych czasów, został on dokumentnie zburzony przez Ruskich i odbudowany dopiero w 1998 roku.
Stojąc na białym, wyłożonym błyszczącym marmurem placu, mogliśmy podziwiać tak zwane James Bond Oil Field, czyli rozciągające się do granic Baku pole naftowe, upstrzone charakterystycznymi żurawiami wydobywającymi ropę naftową. Plotki o tym, że bondowskie pole naftowe, zwane tak z powodu pamiętnej roli w czołówce filmu Świat to za mało (z fircykowatym Piercem Brosnanem w roli Agenta 007), miało zostać „uprzątnięte”, jak na razie wciąż okazują się fikcją. Jest tak prawdopodobnie dlatego, że przestarzałe, ale sprawne niebiesko-pomarańczowe żurawie wciąż pompują ropę, będącą jednym z niewielu bogactw naturalnych Azerbejdżanu. Co ciekawe, z istotności tego regionu zdawał sobie sprawę już Adolf Hitler, który w 1942 roku planował zająć Baku, odcinając w ten sposób Związek Radziecki od ponad 70% produkcji niezbędnego podczas wojny paliwa. Przegrana Rzeszy pod Stalingradem położyła na szczęście kres tym planom. Aha – w 2010 roku można było sobie jedynie popatrzeć z góry, ale w internecie widziałem trochę zdjęć z bliska, także temat macania żurawi warto zbadać samodzielnie.
*zdjęcia autorstwa Zosi K.