Khor Virap – msza u stóp Araratu
Ararat to problematyczna góra. Wyeksponowana na godle Armenii i mocno zakorzeniona w historyczno-kulturowej świadomości Ormian, leży obecnie na terytorium Turcji, znanej z ogólnej niechęci (delikatnie mówiąc) do tego narodu. Dla Ormian – ludu z gruntu chrześcijańskiego – jest to tym bardziej wkurwiające, że Ararat tradycyjnie uznawany jest za górę, na której po potopie osiadła Arka Noego. Pomijając fakt tego, że żyrafy musiały mocno się namęczyć, schodząc z ponad 5000 metrów (pomyślcie o ich wersji choroby wysokościowej), to tradycyjna „rola” Araratu wynika zapewne z faktu, że autor biblijnej księgi rodzaju nie ogarniał istnienia Himalajów. Może to i lepiej, bo dzięki temu Noe miał w swojej przypowieści bliżej do ziemi, a do tego po zejściu trafił od razu na całkiem przyjazne miejsce.
Tak czy owak, Ararat sobie, Turcja sobie, a Armenia sobie. Skoro góra stoi po „złej” stronie granicy, a Turcy z uporem maniaka odmawiają otwarcia jej szlaków dla turystyki (aby wejść na Ararat, znajdujący się w strefie zmilitaryzowanej, potrzebne jest specjalne pozwolenie), Ormianie poradzili sobie w inny sposób. I tak, znajdujący się u stóp szczytu klasztor Khor Virap – wcale nie najświętszy, ale zdecydowanie najbardziej widowiskowy w całym kraju – stał się najlepszym sposobem na to, by Ararat obejrzeć i poczuć jego imponującą obecność.
Klasztor Khor Virap powstał najprawdopodobniej w VI wieku, ale bryła widoczna na większości zdjęć to już sprawa ponad 1000 lat starsza. Od tego czasu miejsce jest ogromnie ważnym i bardzo symbolicznym punktem pielgrzymkowym, o czym przekonaliśmy się zresztą na własnej skórze.
Na miejscu byliśmy w niedzielę rano, nie tylko łapiąc się na ormiańską mszę świętą, ale również na premiowe rytuały poboczne, które w Khor Viram są chlebem powszednim. Sama msza wygląda tutaj zgoła inaczej niż w kościele rzymskokatolickim. Ludzie słuchając jej spacerują i robią okrążenia przez większość świątynnych pomieszczeń. Po krótkiej przerwie i zamienieniu paru słów z członkami rodziny czy znajomymi, ponownie wracają do środka i tak w koło Macieju, aż do zakończenia.
Z kolei wspomniane rytuały poboczne to już bajka ocierająca się o religię wczesnochrześcijańską, połączona z wątkami animalistycznymi. Otóż, do Khor Virap pielgrzymują także nowożeńcy oraz rodziny z dopiero co ochrzczonymi dziećmi, by w odpowiedniej intencji odprawić matagh. A matagh, moi drodzy, to nic innego jak rytualne poświęcenie owcy, kozy lub kurczaka. Zwierzę przywiązywane jest przy specjalnej rynnie, gdzie podrzyna mu się gardło i spuszcza całą krew – trochę tak, jak w przypadku muzułmańskiego uboju halal. Tak sprawioną zwierzynę rodzina spożywa potem podczas uroczystego posiłku, będącego ukoronowaniem pielgrzymki.
Poza okazją do obserwacji rytualnych mordów, klasztor oferuje zejście do studni św. Grzegorza, której ściany mają wysokość 60 metrów. Na tę okazję proponuję zaopatrzyć się w dobre buty, bo drabina będzie mało komfortowa w sandałkach. No… i pozostaje jeszcze sam Ararat, widoczny z klasztoru jak na dłoni, zwłaszcza w dni słoneczne i bezchmurne.
Pod klasztor Khor Virap bardzo łatwo dostaniemy się z Erywania. W 2010 roku wystarczyło bujnąć się na stację metra Sasuntsu Davit i wsiąść w marszutkę lub autobus, na które bilety kosztowały wtedy odpowiednio 400 i 300 dramów. Transport zajmuje około godziny (samochodem z kierowcą – 45 minut, ale to już będzie droższa impreza), a idąc w stronę klasztoru będziecie mijać lokalny cmentarz, na którym możecie zrobić sobie krótki przystanek – niektóre nagrobki są bardzo… interesujące.
*zdjęcia autorstwa Zosi K.