Dawno temu w El Al, czyli jak dolecieliśmy na Filipiny
2012 rok był dla mnie… dziwny. Pominę tutaj wszystkie rozkminy osobiste, których miałem wówczas kurewską moc. Niemniej, efektem zakręconych 9 miesięcy było to, że 10 września znalazłem się na warszawskim Okęciu z największą uderzeniową grupą wyjazdową, jaką kiedykolwiek zdarzyło mi się „prowadzić”. Na Filipiny, bo tam właśnie się udawaliśmy, leciało ze mną aż 5 znajomych osób, a niemal każda z nich była z innej parafii…
Filipiny 2012: dramatis personae
A. była jedyną kobietą w grupie i moją bliską znajomą. Aby jej udział w wycieczce mógł dojść do skutku, byłem zmuszony pewnego sierpniowego dnia odwiedzić wraz z nią jej rodziców, aby Ci upewnili się, że nie zamierzam sprzedać ich córki na czarnym rynku w Manili. Co zadziwiające, wizyta poszła dobrze i A. dostała zgodę na wypad, choć jej rodzice pewnie do dziś nie wiedzą, że ich córka niemal straciła życie w jednej z jaskiń w okolicach Sagady (do tego wrócimy za jakiś czas).
Z M. jechałem po raz pierwszy i, jak miało się okazać, nie po raz ostatni. Pomimo pozostawania w „szczęśliwym” związku z pannicą, z którą potem razem bawiliśmy w Birmie (Mjanmie), M. postanowił na Filipiny pojechać jako słomiany wdowiec, co zresztą było decyzją w pełni racjonalną i podyktowaną potrzebą odpoczynku od ówczesnej połowicy. Odpoczynek ów uskuteczniany był na różne, w tym dość niekonwencjonalne sposoby, ale do tego również wrócimy.
Adaś miał ochotę na więcej zabawy po tym, jak jakimś cudem udało nam się wrócić z Wietnamu. Jak zwykle elegancki, na lotnisku stawił się w dobrym humorze, nawet pomimo tego, że z naszej grupy nie znał właściwie nikogo poza mną. Jak się okazało, wpasował się w profil na tyle idealnie, że razem zaliczyliśmy kilka innych wyjazdów.
Dla Żuchwy, który ostatnio był ze mną (oraz z Adasiem) na Wyspach Owczych, wyjazd na Filipiny był – o ile mnie pamięć nie myli – pierwszym wyjazdem do Azji, który zapoczątkował u niego serię własnych, „niepodległych” wypadów. W 2012 roku chłopak właściwie zakochał się w Singapurze (który początkowo w ogóle nie był w planach – do tego też wrócimy) i już od dawna mówi, że „cywilizowana” Azja przemawia do niego o wiele mocniej niż jej dzika wersja.
K. był dla mnie niespodzianką. Pochodzący z pogranicza towarzystwa z mojego liceum chłopak był znany jako wyjątkowo entuzjastyczny koneser życia, a także osoba na tyle majętna, by nie narzekać na ewentualne nieplanowane dopłaty i tego typu sytuacje, zdarzające się nagminnie podczas podróży z plecakiem. Na wyjeździe dał się poznać jako osoba, która narzekała najmniej, a do tego wykazywała najwięcej entuzjazmu. Ergo – piąty członek składu udał nam się idealnie.
Ah, no i byłem jeszcze ja, już od pierwszych chwil zachodzący w głowę, co mnie właściwie pojebało, że grupa składa się z 5 radosnych singli (wliczając mnie) oraz jednego słomianego wdowca o lubieżnych zamiarach.
Lot po żydowsku: linie El Al
2012 rok był jeszcze czasem, kiedy na wymarzony lot czatowało się w internecie dniami i nocami, mając nadzieję, że liczba przesiadek zmieści się w dwóch, a czterocyfrowa cena biletu nie będzie miała trójki z przodu. 8 lat temu sytuacja z lotem na Filipiny była o tyle podobna do dzisiejszej (no dobra – nie dotyczy okresu zdominowanego przez pandemię koronawirusa, ale wiecie, o co cho), że już wtedy najdogodniejszym sposobem na dostanie się na ten archipelag był lot przez Hong Kong. Jedyną różnicą było to, że wówczas próżno było szukać lotu łączonego i z H-K do Manili trzeba było skołować sobie transport samodzielnie.
Już wówczas nie było to zadanie szczególnie trudne. Niesławne, filipińskie linie Cebu Pacific, „nagrodzone” między innymi zakazem lotów nad terytorium Unii Europejskiej, zgrywały się jako-tako z przylotami do Hong Kongu, a do tego nie rozpieprzały systemu wysokimi cenami. Wybór był więc oczywisty, a jedynym problemem były dłuższe przestoje na lotniskach transferowych.
No i El Al. Problemem był również El Al.
O izraelskich liniach lotniczych krąży w internetach wiele przypowiastek i obawiam się, że spora część z nich to prawda. Nie wiem wprawdzie, czy pilotami są tam wyłącznie agenci Mosadu oraz czy w kokpicie mają na podorędziu dwie sztuki MP-5, ale wiem na pewno, że ich kontrola bezpieczeństwa to doskonały argument za tym, by nigdy nie znaleźć się w izraelskim areszcie. Na oko różnica jest niewielka.
O skrupulatności el-alowskiego pre-flight check przekonaliśmy się od razu, kiedy tylko stanęliśmy w kolejce do odprawy. Sympatyczny, modnie zarośnięty pan w okularach podszedł do nas i poprosił o wskazanie lidera grupy. Jako że byłem jedyną osobą, która wiedziała cokolwiek poza tym, że lecimy na Filipiny, automatycznie poleciałem na pierwszy ogień, spędzając następne 15 minut w towarzystwie tego samego Pana, który skrupulatnie przepytał mnie przede wszystkim w kategorii „relacje osobiste”, a następnie przykleił do paszportu słynny kod kreskowy.
Po tym, jak celnik skończył przepytywać mnie, wziął się za resztę grupy. Tu nadchodzi czas na przypowiastkę o tym, jak stres związany z niestandardową sytuacją jest często bardziej niebezpieczny niż sama sytuacja, chociaż w naszym przypadku skończyło się tylko na śmiechu i poklepywaniu po pleckach.
Otóż spietrana A., wzięta na spytki zaraz po mnie, z jakiegoś powodu uznała, że odpowiedź na pytanie „jak się poznaliście?” raczej nie powinna brzmieć „w barze”. W istocie z A. faktycznie poznaliśmy się w pewnym lokalu gastronimiczno-alkoholowym, będącym swego czasu ośrodkiem aktywności socjalnych sporej grupy ludzi z mojego otoczenia. A. była jednak przekonana, że ten fakt może zostać odebrany negatywnie przez izraelskie służby, więc na chybił trafił pierdolnęła, że poznaliśmy się W SZKOLE. Ja z kolei, jako osoba do bólu szczera i idąca przez życie z naiwnością 4-letniego dziecka, na swoim przesłuchaniu zgodnie z prawdą oświadczyłem, że znamy się z A. stosunkowo od niedawna, a znajomość została zawarta po kilku głębszych. To, rzecz jasna, spowodowało niejaką konfuzję celnika, a co za tym idzie – potrzebę wzmocnienia pętli pytań weryfikujących. Summa summarum kwestia nie przekreśliła wyjazdu, choć sam właściwie nie wiem, jakim cudem. Być może jednak na tę nieszczęsną piątkę na naklejce miał wpływ fakt, że faktycznie nasza grupa była połączeniem różnych ludzi, z których część znała się z liceum, część ze wzmiankowanego baru, a część z różnorakich imprez, których nieodłącznym elementem składowym był mocny alkohol. Chwała izraelskim służbom za to, że dały nam szansę i nie uznały, że w plecakach mamy po 5 kilo trotylu. Tym bardziej, że M. przypominał wówczas nieco islamskiego terrorystę, a Adaś z kolei mógłby nierozpoznany paradować po Palestynie.
Dość powiedzieć, że cały quiz pod tytułem „kim do kurwy-nędzy jesteście” trwał dwie godziny z górką i sprawił, że na boarding stawiliśmy się jako jedne z ostatnich osób w kolejcie. Przedtem jeszcze Żuchwa i M. musieli ze zgrozą patrzeć, jak ich ofoliowane ze zdzierczą kwotę 40 zł plecaki zostają rozfoliowane i doszczętnie rozprute, najpewniej w poszukiwaniu wspomnianego wcześniej, nieistniejącego trotylu. Bomby nie zostały znalezione, za to chłopaki zmuszeni byli od nowa spakować cały bagaż nadawany, co – jak głosi jedna z podstawowych zasad podróży z plecakiem – jest praktycznie niemożliwe do wykonania na lotnisku. Wreszcie jednak majtki zmieniły swoje położenie, a my usiedliśmy w wygodnym samolocie, który przetransportował nas do Tel Awiwu.
Do Hong Kongu i dalej!
Pomijając nijaki, koszerny posiłek w naszym Boeingu 737-800 (z jakiegoś względu zapisałem model samolotu w swoim pamiętniczku, więc głupio mi o nim teraz nie wspomnieć), lot odbył się bez problemów. Lotnisko w Tel Awiwie było dobrze przygotowane na naszą 7-godzinną przesiadkę, w związku z czym wsiadając do samolotu lecącego do Hong Kongu byliśmy już zarówno mocno nawaleni, jak i kolektywnie biedniejsi o jakieś 250 dolców.
Stan radosnego upojenia sprawił, że ja z Żuchwą z miejsca zostaliśmy faworytami usadzonych obok nas chińskich zakonnic, które z radością krzyczały Pillow fight! za każdym razem, kiedy nawalony towarzysz podróży przypieprzał mi w głowę pokładową poduszką. Rozochocenie bożych służebnic nie było jednak na tyle duże, by zabawę rozszerzyć także na nie. Po kilku pierwszych razach postanowiłem bowiem zignorować nacierającego Żuchwę i przespać jego dobry nastrój. Potem M. starał się udowodnić, że była to jedna z najgorszych decyzji w moim życiu, podpierając się dowodami w postaci rozmazanych zdjęć spod skrzydła, w jego opinii będących doskonałymi ujęciami mijanych po drodze Himalajów.
Wreszcie, po kolejnej, długiej przesiadce w Hong Kongu, podczas której odkryłem, że ekran w moim nowiutkim wówczas Kindlu został roztrzaskany (swoją drogą, sztuki pochodzącej z wymiany tego egzemplarza używam do tej pory), po raz kolejny zapakowaliśmy się do samolotu. Parę godzin później, zmęczeni jak gwiazdy porno po Eroticonie, wyszliśmy na parne, filipińskie powietrze, stając przed perspektywą 23 dni spędzonych w swoim towarzystwie. Nie namyślając się wiele, śmignęliśmy do hostelu, zostawiliśmy rzeczy i poszliśmy sprawdzić, co ma nam do zaoferowania najbrzydsza stolica Azji południowo-wschodniej, zwana w skrócie Manilą.
Brak komentarzy