Thrilla in Manila po polsku
Dawno, dawno temu Manila – stolica Filipin – była opisywana przez podróżników jako miasto wspaniałe, bogate i miłe dla oka. Metropolia ta była wszak perłą w koronie zamorskich posiadłości Hiszpanii, a wszyscy wiemy, że kiedy Hiszpanie rozbijali się jeszcze po oceanach, to robili to na bogato. Jeszcze na początku XX wieku o Manili mówiło się w kontekście Paryża Azji południowo-wschodniej, w którym przetykały się wpływy hiszpańskie, chińskie i miejscowe, tworząc niezrównany koloryt oraz – zapewne – trudny do zdzierżenia miks aromatów. Cały ten splendor poszedł jednak w diabły podczas II Wojny Światowej. Bitwa o Manilę pochłonęła 150 000 ofiar wśród ludności cywilnej, złapanej między amerykański młot i japońskie kowadło. Dodatkowo, wycofujący się z miasta Japończycy zachowali się, jak zwykle zresztą, po skurwysyńsku i zrównali Manilę z ziemią, efektywnie sprawiając, że była to druga (po Warszawie) najbardziej zniszczona stolica czasów II WŚ. Miasto do teraz nie odzyskało dawnego blasku, po dziś dzień szamocząc się z problemami zbytniej decentralizacji, sobiepaństwa kolejnych urzędników i korupcji. Typowo azjatyckie podejście do tematów zagospodarowania przestrzennego i biznesu sprawiło również, że stolica Filipin jest obwieszona billboardami jak zakopiańskie Krupówki w swoich najgorszych czasach. Jeśli coś ma się w Manili dobrze, to będzie to reklama wielkoformatowa.
Manila – zwiedzanie od niechcenia
Wiadomo, że jeśli ktoś będzie bardzo chciał, to w Manili znajdzie coś wartego uwagi. Niemniej, historia opisana wcześniej sprawiła, że stolica Filipin nie może pochwalić się właściwie niczym, co choć na dłuższą chwilę przyspieszałoby bicie serca fana zabytków czy architektury.
My naszą przygodę z miastem, zwanym czasem „najbrzydszą stolicą świata”, rozpoczęliśmy praktycznie od razu po przylocie, choć był to początek krótki i raptownie urwany. Wieczorny posiłek, spożywany na jednym z licznych, prowizorycznych stoisk gastronomicznych, przerwały nam usłyszane w oddali strzały. Pomimo sporej liczebności grupy doszliśmy do wniosku, że może jednak warto nie kusić losu i nie szwendać się po ulicach, skoro kawałek dalej szwenda się ktoś uzbrojony.
Potem nie było jakoś wybitnie lepiej. „Stara” dzielnica Manili, z hiszpańska zwana Intramuros, była kiedyś centrum europejskiej administracji w regionie i zachowała frakcję niegdysiejszego przepychu. Leżący w pobliżu „starówki” bulwar Roxas był ponadto zaprojektowany przez gościa, który swego czasu rozplanował Chicago (Daniel Burnham – sprawdźcie sobie), także w tej okolicy od biedy można się przejść, co i my na spokojnie uczyniliśmy.
Oglądając pozostałości po wieżach, murach i bastionach, niespiesznie zmierzaliśmy w stronę Parku Rizala, będącego drugą największą atrakcją miasta. Sam park, do tej pory zwany przez localsów lunetą to najważniejsza miejscówka socjalna w mieście, więc warto się tam wybrać, żeby pooglądać trochę prawdziwego, manilskiego życia. O Jose Rizalu warto z kolei wiedzieć to, że jest to czołowa postać filipińskiego ruchu reformatorskiego, niemal przez całe życie mająca na pieńku z Hiszpanami. Miejsce, w którym Europejczycy ostatecznie stracili cierpliwość (czytaj: rozstrzelali gościa) znajduje się w parku, a wieczorem natkniecie się tam na historyczny pokaz typu światło i dźwięk.
Nie wiem, czy nie wstyd to pisać, ale po spacerze przez Intramuros, a następnie przez wzmiankowany wyżej park, zasadniczo mieliśmy już dość łażenia po Manili. Miasto szybko nas zmęczyło, bowiem jedną z jego cech jest zwariowany wręcz ogrom. W istocie metropolia składa się tak naprawdę z 17 mniejszych miast składowych, co nie tylko powoduje masę problemów natury administracyjnej, ale także sprawia, że przemieszczanie się po nim zżera dużo czasu i energii. Z tego właśnie względu postanowiliśmy już w 2/3 dnia położyć laskę na zwiedzaniu (nie to, żeby na czymś nam szczególnie zależało, ale wiecie jak to jest) i czas do wieczora spędzić na bulwarze Roxas, racząc się na równi tanim piwem i widokiem na zachodzące słońce.
A potem, jak to bywa na podobnych wyjazdach, obudził się w nas demon.
Koniec alfabetu dla wytrwałych
Nie pamiętam, jak dokładnie trafiliśmy do przybytku o nazwie ZZXYZ. Zapisałem sobie tylko, że najpierw trafiliśmy do czegoś o nazwie Tabu, ale że była tam padaka, to postanowiliśmy zmienić lokal i jakimś cudem padło na Zizieksłajzi.
Pamiętam za to, z jakim niedowierzaniem oczy wszystkich obecnych w klubie przyglądały się naszej sześcioosobowej grupie, której zsumowany wzrost dwukrotnie przekraczał ten sam parametr całej reszty osób obecnych na miejscu.
Od samego początku byliśmy traktowani z podejrzliwością. Od standardowego, białego wolf-packa odróżniało nas to, że w naszej grupie była A., górująca wzrostem nad każdym lokalnym facetem na imprezie. Z tego względu filipińskie przedstawicielki płci pięknej omijały nasz stolik szerokim łukiem, nie bardzo wiedząc, co sądzić. Początkowo bardzo denerwowało to chłopaków, którzy – jak prawdziwi, europejscy single – zamierzali w ZZXYZ zrobić rozpoznanie terenu w kwestiach damsko-męskich. Dość zabawnie było patrzeć, jak parkiet momentalnie opróżnia się, kiedy tylko na niego wchodzimy, a wszyscy poza nami nagle znajdują w swoich telefonach coś niesamowicie ciekawego.
Wreszcie jednak udało nam wtopić się w tłum i po raz pierwszy na Filipinach zetknęliśmy się ze scenariuszem, który potem powtarzał się jeszcze kilkukrotnie. Jakieś nieśmiałe (początkowo) dziewczę zagadywało z głupia frant o jakąś pierdołę, by już po 10 minutach szturchać nas po ramionach, uśmiechać się zalotnie i niby to przypadkiem łapać nas za dłonie. Moi kompani bawili się przednio, a ja dzieliłem swój czas pomiędzy obserwację ich zachowań godowych oraz uspokajanie A., która bardzo szybko doszła do wniosku, że nie ma co liczyć na zabawę z lokalnymi kurduplami. Do tego, w międzyczasie, DJ zupełnie niespodziewanie uraczył nas remiksem piosenki Dyskoteka gra od Akurat i do dziś dnia nie mam pojęcia, czy ktoś podrzucił mu ten kawałek po rozmowie z nami, czy też znalazł się on na playliście przez przypadek.
Niestety, jak mieliśmy przekonać się jeszcze wielokrotnie, zabawa w trybie singla na Fiipinach szybko przechodzi do drugiego, mniej ciekawego etapu, jakim jest namawianie na wyjście „gdzieś dalej”. Panowie zaczęli mi zgłaszać, że uwieszone na nich dziewczyny prawdopodobnie liczą na coś więcej niż tylko objęcie w pasie i darmowe drinki, a oczekiwania owe połączone są najpewniej z płatnością w gotówce. Tego już było za wiele dla A., która zaordynowała opuszczenie lokalu w trybie natychmiastowym.
To jednak okazało się trudniejsze, niż myśleliśmy. Co bystrzejsze adoratorki moich kolegów, postawione przez wizją odjeżdżającej perspektywy zarobku, szybko zabrały się do działania. Szczególnie aktywna okazała się jedna z nich, nazwijmy ją Lucy, która zaczęła pakować się wraz z M. do taksówki, a wyciągnięcie jej z pojazdu zajęło nam bez mała 10 minut. Lucy, swoją drogą będąca już kobietą w (późniejszym) kwiecie wieku, nie chciała dać za wygraną i od obietnic przeszła do lekkich gróźb. Wtedy doszliśmy do wniosku, że już naprawdę pora się zbierać, bo bardzo nie chcieliśmy poznać kolegów krewskiej niewiasty, którzy na pewno czaili się gdzieś w okolicy.
Spod ZZXYZ odjechaliśmy w chmurze kurzu, zostawiając na parkingu parę mocno zawiedzionych niewiast, a w klubowej kasie – lekko kilkaset dolarów. Nie przeszkodziło nam to jednak wpaść jeszcze w typowo imprezową gastrofazę, zaspokojoną pod hostelem w dość parszywej budzie z całkiem smacznymi burgerami.
Pierwszy pełen dzień na Filipinach, zakończony formalnie następnego dnia o 5:30 rano, można było śmiało uznać za udany. Gorzej, że kilka godzin później planowaliśmy już być 100 km od Manili…
Brak komentarzy