Podziemna rzeka i robale na talerzu – wizyta w Puerto Princessa
Czytając swoje zapiski kilka lat po ich zrobieniu bywam czasem w ciężkim szoku. Młody Brewa miał z pewnością więcej energii niż obecny, starszy Brewa, ale jednocześnie wyraźnie miał problemy z czytaniem ze zrozumieniem. Dowodem na powyższe jest choćby to, jak w 2012 roku poradziliśmy sobie z zagadnieniem zwiedzania podziemnej rzeki, znajdującej się w Sabang, rzut beretem od Puerto Princessa (Palawan, Filipiny).
W samym Puerto Princessa spędziliśmy niewiele czasu, bo i nie widzieliśmy powodów, by robić inaczej. Nie wiem, jak jest teraz, ale 8 lat temu „eko-stolica” Filipin znana była głównie z zakazu śmiecenia, kilku przyzwoitych restauracji oraz tego, że w jej okolicy jest kilka urokliwych miejscówek. O ile zakaz śmiecenia jakoś nie rzucił nam się w oczy, to dwie pozostałe cechy Puerto byliśmy skłonni przetestować, najpierw zabierając się za tę ostatnią.
Młody Brewa był, jak już wskazałem, bardzo energiczny. W związku z tym, aby nie tracić czasu, JEDEN dzień na centralnym Palawanie zaplanował tak, by wypchać go pod same kichy, a do tego dobić całą grupę późnowieczornym transportem do El Nido. Teraz zapewne tak bym tego nie zaplanował, ale 8 lat temu najwyraźniej oszczędzony czas był ważniejszy niż to, żebyśmy wszyscy nie musieli spać na siedząco. Niemniej, grupa nie oponowała i 19 września 2012 roku, około godziny 11:00 sformowała tymczasowy gang skuterowo-motocyklowy, który miał siać postrach na drodze relacji Puero-Sabang.
Podziemna rzeka w Sabang
Wzmiankowana trasa zdecydowanie należy do ładnych. Niewielkie wodospady i zieleń doprawione garścią skał krasowych sprawiły, że przejazd minął nam błyskawicznie. Ekscytacja płynąca z rajdu była na tyle duża, że zupełnie wyleciał nam z głowy pewien zupełnie nieistotny szczegół. Mianowicie – zapomnieliśmy zakupić przepustki (po 200 peso na łebka), które uprawniałyby nas do wstępu na teren parku narodowego, będącego punktem kulminacyjnym wycieczki… Co najlepsze, o obowiązku tym jak wół przypominał papierowy przewodnik, z którym nie rozstawałem się praktycznie przez cały wyjazd, nosząc go czasem nawet na imprezy (przypominam, że były to czasy sprzed powszechnego dostępu do Google Maps).
Z tej niefortunnej sytuacji zdaliśmy sobie sprawę dopiero przed wejściem do parku, znajdującym się jakieś 30 km od biurka, przy którym moglibyśmy załatwić papiery. Tu jednak podziałał niezawodna zasada, że w kupie raźniej. Szóstka rozczarowanych białych to zbyt dużo nawet jak na filipińskich urzędników parkowych, którzy po krótkiej dyskusji zainkasowali hajs na miejscu, zapewne nie dzieląc się tą informacją z przełożonymi. Swoją drogą, do dziś nie rozumiem, dlaczego właściwie podobne przepustki czy bilety nie mogą być normalnie wystawiane on the spot, bez zmuszania turystów do marnowania czasu na dodatkowe ceregiele.
Potem poszło już jak z płatka. Pierwsza łódź przetransportowała nas w inne miejsce cypelka, a po pięciominutowym spacerze w otoczeniu żądnych łakoci makaków stanęliśmy przed kolejną łódką, która miała zabrać nas na podziemną rzekę.
Jedyne zdjęcie, jakie udało mi się zrobić podczas 45-minutowej wycieczki, równie dobrze mogłoby przedstawiać żarówkę schowaną pod kocem, więc nie będę go tu pokazywał. Możecie mi jednak uwierzyć na słowo, że krótki rejs po podziemnej rzece wart jest tych 200 peso wydanych na przepustkę (trip jest wliczony w jej cenę). Łodzie z turystami zazwyczaj wpływają maksymalnie do 1,5 km w głąb jaskini (dalej nawigacja robi się podobno dość problematyczna), ale to w zupełności wystarczy. Oszczędnie oświetlone ściany pełne nacieków i form skalnych sprawiały, że praktycznie cały czas miałem rozdziawioną gębę, co było o tyle niebezpieczne, że pieczara jest pełna nietoperzy. Te cały czas wirują pod „sufitem”, budząc spore przerażenie wśród tych członków ekspedycji, którzy mają długie włosy. Geolodzy-amatorzy nie mają jednak co liczyć na faktyczną wiedzę – zawiadujący łódką przewodnik głównie urządza sobie podśmiechujki z fallicznych kształtów i ostrzega przed srającymi nietoperzami. Bardziej merytoryczna wycieczka, wpływająca do 4 km w głąb jaskiń i trwająca do trzech godzin, jest również możliwa do zorganizowania, ale trzeba to zrobić z wyprzedzeniem w biurze parku w Puerto Princessa (w 2012 roku jej koszt wynosił 400 peso od osoby, a więc bez tragedii).
Po wszystkim załadowaliśmy się na nasze maszyny i ruszyliśmy w drogę powrotną. Tu doświadczyliśmy pewnych problemów, bo jakieś 20 km przed Puerto zaczęło potwornie lać, a wiatr niemal zrywał nas z siodełek. Tak to bywa, jak odwiedza się Filipiny w środku sezonu monsunowego, o czym zresztą mieliśmy przekonać się jeszcze nie raz. Niemniej, wreszcie dotarliśmy do wypożyczalni, bez ekscesów oddaliśmy mokre skutery i ruszyliśmy na szybką kolację…
Tamilok – obleśny przysmak z Filipin
O tamilokach słyszeliśmy już kilkukrotnie. Z naszych limitowanych informacji wynikało, że to jakiś rodzaj jadalnego, „wodnego termita”, a przynajmniej tak rozumieliśmy z opisów w restauracyjnych menu. Przypomnę też ponownie: był 2012 rok i jeśli ktoś chciał wtedy sprawdzić coś w internecie za granicą, to skazany był na ślimaczące się łącze w kawiarence.
Niemniej, postanowiliśmy zaryzykować i wreszcie zamówić tajemniczy, filipiński przysmak. Byliśmy jednak na tyle spietrani, że poprosiliśmy o wersję smażoną w głębokim tłuszczu. Założenie było takie, że wszystko wygląda lepiej w panierce, więc może nie porzygamy się od samego widoku.
Jak się okazało, tak faktycznie było. Tamilok podawany w innej formie wygląda jak zgrupowanie fioletowo-białych, półpłynnych glutów, pływających w średnio-apetycznym sosie. Pomimo tego, że formalnie są małżami, tamiloki bardziej przypominają duże, białe robale, zaopatrzone na jednym końcu w coś, co już po 2 piwach budzi skojarzenie z penisem. Najprościej mówiąc, wyglądają obleśnie, a do tego w każdej formie są śliskie jak handlarz walutą w Uzbekistanie. Sami zresztą zobaczcie:
Zamówienie tamiloków w głębokiego tłuszczu było naprawdę niezłym pomysłem. Ich fizis był skutecznie przykryty panierką, więc tylko z niewielkim niepokojem zaczęliśmy pakować je do ust odkrywając, że smakują całkiem nieźle. Problem pojawił się, kiedy któryś z chłopaków postanowił obrać jedną sztukę z ciasta. Nagle okazało się, że właściwie nikt już nie jest głodny, a dwie osoby musiały w trybie pilnym odejść od stolika i się przewietrzyć.
Jeśli więc macie problem z żarciem, które wygląda jak przerośnięta glista, a jednocześnie chcielibyście kiedyś spróbować jednej z dziwniejszych, filipińskich przekąsek, to rada ode mnie: weźcie wersję deep fried i nie kombinujcie za bardzo podczas jedzenia. Wariant bez „skórki” polecam natomiast hardcore’owcom, którzy chińskie bycze jaja połykają w całości. Dodam też, że nasza przygoda z tamilokiem na Palawanie była ostatnią na wyjeździe – robale nie smakowały nam na tyle, żeby zamawiać je ponownie.
Dziś po takim dniu i wpieprzaniu robaków na kolację zapewne po prostu zwaliłbym się do wyra w jakimś hotelu, a na dalszą eksplorację kraju ruszył rano. Młody Brewa i jego kompanii byli jednak niepowstrzymani i o 22:00, wcięci kilkoma browarami, którymi trzeba było zapić tamiloki, załadowaliśmy się do busa jadącego do El Nido. Te miejscowości na Palawanie dzieli zaledwie 260 km, którą to odległość można pokonać samochodem w niecałe 5 godzin…
My jechaliśmy 8 i byliśmy na miejscu o 6:00, kiedy obsługa niemal wszystkich hoteli w miejscowości nadal smacznie spała. Dobrze, że padać zaczęło dopiero, kiedy już znaleźliśmy nocleg…