Jednodniówka na Bohol, czyli tarsjusze w czekoladzie
Na pewno znacie takie atrakcje turystyczne jak Czekoladowe Wzgórza na Bohol. Widząc je na zachwalających miejscówkę plakatach doskonale wiecie, że nie warto tam jechać, zwłaszcza że proces ten zajmuje masę czasu i kosztuje sporo wysiłku. Wiecie również, że po obejrzeniu danego miejsca przez 15 minut, będziecie musieli wracać przez cholera wie ile czasu. Ale, z drugiej strony, być na Filipinach i nie zobaczyć tych pieprzonych Czekoladowych Wzgórz, których wizerunek blaknie powoli w każdym szanującym się biurze turystycznym w kraju? No nie ma takiej, kurwa, opcji!
Nasza sytuacja była o tyle lepsza, że osobiście byłem jedyną osobą w naszej grupie, która wiedziała, że wyprawa do czekoladowego raju (jakkolwiek by to nie brzmiało) nie do końca ma sens. Reszcie to zwisało, byle coś się działo, a piwo było na wyciągnięcie ręki. Taka sytuacja sprawiała, że podczas całodobowego transferu z Palawanu na Bohol, podczas którego kolejno byliśmy: w autobusie sypialnym (5 godzin), w rikszach spalinowych (30 minut), w samolocie (45 minut, podczas których odbyło się karaoke w wykonaniu stewardess), w taksówkach (30 minut), na promie (2 godziny), znów w taksówkach (15 minut); nikt nie zająknął się ani słowem, że ta cała wyprawa to trochę przerost formy nad treścią.
Nawet, jeśli ktoś był zmęczony, to ostatecznie odsapnął w 14-osobowym pokoju, który wyjęliśmy w Tagbilaran za śmieszną kwotę 350 pesos, a resztka zmęczenia zniknęła jak zdmuchnięta, kiedy pojawił się pomysł zrobienia sobie przerwy cywilizacyjnej i śmignięcia do Singapuru, w którym w tym czasie odbywały się wyścigi Formuły 1. Do tego jeszcze wrócimy.
Nastroje nadal były świetne dnia następnego, kiedy koło 11:00 ładowaliśmy się do rustykalnego autobusu, który miał nas zabrać pod te nieszczęsne Czekoladowe Wzgórza. Brak okien w naszym wehikule nikogo nie denerwował, zwłaszcza że na zewnątrz było pierdylion stopni. Kiedy jednak dojechaliśmy na miejsce, co – przypominam – kosztowało nas niemal 30 godzin przesiedzianych w środkach transportu i przeróżnych poczekalniach, zacząłem przez chwilę bać się o własne życie.
Czekoladowe Wzgórza na Bohol
Słynne na cały kraj Chocolate Hills to nic innego jak wapienne pagórki, zawdzięczające swój kształt trwającemu miliony lat wietrzeniu. Gdyby skały stały w wodzie, mielibyśmy tu do czynienia z kolejnym wybrzeżem krasowym, ale że tak nie było, to całość kruszyła się od góry, w konsekwencji tworząc trochę ponad 1200 wzgórz o w miarę regularnych kształtach. Wapień jak to wapień – roślinność przyjmuje oszczędnie, więc wzgórza porośnięte są przede wszystkim krótką trawą. Trawa owa w porze suchej ma tendencję do brązowienia (co dziwnym nie jest), a że brąz ów jest dość specyficzny (a Shitty Hills nie wyglądałyby dobrze w broszurach), to wzgórza zostały ochrzczone „czekoladowymi”.
Na terenie ich „występowania” jest kilka platform widokowych, ale ta najważniejsza ulokowana jest na zachodniej granicy pasma. Nie pamiętam, czy za wstęp na nią się płaciło (jeśli tak, to były to jakieś grosze), ale w istocie całe to oglądanie Czekoladowych Wzgórz do tego się sprowadza: wejścia na punkt widokowy i ogarnięcie krajobrazu wzrokiem. Choćbyście się zesrali, to na miejscu nie ma praktycznie nic więcej do roboty, chyba że macie przemożną chęć spacerowania między pagórkami. Same wzgórza nie oferują nic podnoszącego poziom adrenaliny, bowiem – jak na złość – nie znajdziecie tu nawet jaskiń (zazwyczaj będących integralną częścią wapiennych krajobrazów). Jeśli więc nie lubicie iść za owczym pędem, a do tego Wasze sumienia zniosą „przeskoczenie” nad jedną z najważniejszych – przynajmniej w teorii – atrakcji Filipin, to Chocolate Hills NAPRAWDĘ można sobie odpuścić. To zresztą powie Wam niemal każdy, kto był na miejscu i nie miał mocnych inklinacji geologicznych.
Na szczęście taka wycieczka nadal może zyskać odrobinę sensu, bowiem wracając ze Wzgórz można obejrzeć sobie jeszcze…
Tarsjusze z Bilar
Wyrakowate to dość suchy żart na temat drapieżnych ssaków naczelnych. Stworzonka te osiągają zawrotną długość 15 cm (plus co najmniej drugie tyle ogona) i ważą przeciętnie około 100 gramów. Ich cechą charakterystyczną są nieproporcjonalnie wielkie gały, skierowane w przód i patrzące na świat z mieszaniną lęku i znudzenia. Kiedy przeważy to pierwsze, tarsjusze zapadają w sen. Wygląda na to, że w dzień zwierzęta te częściej się nudzą niż boją, bowiem wyczajenie nieśpiącego egzemplarza jest trudne jak bezkosztowe wyprowadzenie 7-latka z Legolandu. Trudno uwierzyć, że ich metoda polowania to nagły skok na ofiarę (głównie owady), ale na ma co się śmiać – wyraki skaczą jak pojebane, tyle że robią to głównie w nocy i bez publiczności. Rekordziści robią susy na odległość 6 metrów. Ostatnią ciekawostką jest to, że tarsjusze nie mają węchu, więc nie będzie im przeszkadzać, jeśli wpadniecie do nich w przepoconej koszulce.
W pobliżu miasta Bilar na wyspie Bohol jest rezerwat tych zwierzaków (znajdziecie je wpisując Tarsier Conservation Area w Google) i, jeśli czujecie się zgwałceni psychicznie przez Czekoladowe Wzgórza, to jest to dobre miejsce na terapię. Zwierzątek jest tu mnóstwo, a są one tak słodziutkie, że zmiękczą serca nawet największego malkontenta. Rzecz jasna, tarsjuszy nie wolno dotykać, budzić ani męczyć w inny sposób, ale jeśli ktoś ma na to ochotę, to bije Adolfa Hitlera w kategorii największych skurwysynów kiedykolwiek chodzących po ziemi…
… niestety, podobnych buców jest całkiem sporo w okolicy Bilar i na całej wyspie Bohol, bowiem tarsjusze mają tam swój rezerwat nie bez powodu. Jeszcze kilkanaście lat temu kłusownicy mieli w zwyczaju łapać te stworzenia i stręczyć je turystom do zdjęć, co przyczyniało się do ich szybkiej śmierci (wyraki mają bardzo cienkie kości). Do dziś można natknąć się na typków spod ciemnej gwiazdy, usiłujących na migi przekazać, że mają Wam do zaoferowania portret z puchatą słodyczą za cenę paru amerykańskich zielonych (lub ekwiwalent). Nie muszę chyba pisać, że podobne aktywności należą do karygodnych i – jeśli macie możliwość – warto zgłaszać je policji lub obsłudze rezerwatu.
Rezerwat w Bilar nie jest zresztą jedynym miejscem na Bohol, w którym możecie popatrzeć sobie na wyraki. Druga, nawet nieco większa miejscówka znajduje się w miasteczku Corella i nosi nazwę Philippine Tarsier Sanctuary. Jeżeli nie zamierzacie rzucać się na Czekoladowe Wzgórza, to będzie to nawet lepszy wybór, bowiem Corella znajduje się zaledwie 10 km od Tagbilaran – miasta, od którego najczęściej zaczyna się wizytę na Bohol.
Podsumowując cały powyższy wywód, mogę śmiało napisać jedno: jeśli ktoś planowałby jednodniowy skok na Bohol, to warto się nad tym dwa razy zastanowić. Pomijając dodatkowe atrakcje tego regionu, takie jak urokliwe wysepki przybrzeżne czy możliwość mniej popularnych trekkingów, to na pewno nie wybierałbym się tam tylko na sraczkowate wzgórza (w porze deszczowej będącymi wzgórzami zielonymi). Zdecydowanie bardziej można polecić wizytę w jednym z sanktuariów dla tarsjuszy, ale na pytanie, czy na Bohol warto wybrać się przede wszystkim dla 100 gram puchatego drapieżnika, każdy powinien odpowiedzieć sobie samemu.