Nie masz drona? Jest ich Plenti!
Na jakiś miesiąc przed wyjazdem na Bornholm doszedłem do wniosku, że najwyższa pora zaopatrzyć się w nowego drona. „Starego” DJI Mini 2 sprzedałem dłuższy czas temu, żeby zgarnąć jeszcze sensowną kasę, zanim na rynku zadebiutuje trzecia wersja tego wariata. Zakładałem, że kupię ją tuż przed wyjazdem, polatam trochę „lokalnie”, żeby wyczaić różnice i potem to już z górki.
Ale, jak to mawiają, życie zweryfikowało moje plany.
UWAGA: to nie jest w żadnym razie post sponsorowany. Piszę go tylko dlatego, że skorzystałem z pewnej usługi i byłem z niej BARDZO zadowolony. Być może i Wam uratuje ona zdjęcia z wypadu… albo coś zupełnie innego.
Niestety, wszechobecny kryzys odbił się także na dostępności pewnych sprzętów i – jak się okazało – drony najnowszej generacji znajdowały się wśród nich. Oto stanąłem przed widmem udania się na wyjazd w jeden z najpiękniejszych europejskich zakątków, pozbawiony oka z nieba… Tragedia, I know, ale jak już się człowiek przyzwyczai, to trudno pogodzić mu się z taką ewentualnością.
Nieco przysmęcony, zacząłem poszukiwać alternatyw. Pożyczenie drona od kogoś znajomego nie wchodziło w grę, bo to za drogi sprzęt. Kupno tańszego szajsu też nie, bo to by było już totalnie bez sensu, skoro i tak zamierzałem sprawić sobie Mini 3.
I tu z pomocą pojawiła się strona o nazwie Plenti.App, która w najlepszym stylu wybawiła mnie z dronowego kryzysu.
Zasada funkcjonowania Plenti (w sieci są chyba jeszcze inne tego typu biznesy, ale ten wydał mi się najbardziej profesjonalny) jest bardzo prosta: wybieramy maszynę, którą chcemy wypożyczyć (mają nie tylko drony, ale także smartfony, konsole czy… odkurzacze nowej generacji), wskazujemy okres, który nas interesuje, uiszczamy opłatę (z jakimś tam rabatem na start), wypełniamy dane adresowe i… tyle. Parę dni później przychodzi do nas paczka, w której znajdujemy zamówiony sprzęt, a jeśli zweryfikujemy swoje kontro (podstawowe dane), to nie musimy nawet uiszczać kaucji.
Ja wynająłem sobie DJI Mini 2, którego już znałem (Mini 3 nie mieli akurat na stanie), a za miesiąc jego użytkowania – z którego tak naprawdę potrzebowałem tylko tygodnia – zapłaciłem niecałe 300 zł. Dużo? Tak naprawdę w porównaniu do ceny samego statku bezzałogowego i tego, że i tak nie używam go przez większość roku, była to kwota bardzo satysfakcjonująca, tym bardziej że w cenie jest pełne ubezpieczenie. Jeśli z maszynką coś się stanie, odsyłamy ją i mamy z głowy, nawet jeśli szkoda wyniknie z naszej, mniejszej lub większej, bezmyślności. Tu jednak warto zaznaczyć, że (na razie?) owo ubezpieczenie nie obejmuje wojaży zagranicznych, więc na Bornholmie i tak musiałem uważać nieco bardziej niż zwykle.
Po powrocie z wyjazdu wróciłem na stronę, zgłosiłem zwrot, wydrukowałem etykietę, spakowałem małego frajera tak, jak do mnie przyszedł i zaniosłem do paczkomatu – szybko, prosto i bez zbędnego naciągania na przedłużenie umowy o kolejny miesiąc.
A skąd oni mają PINIĄŻKI?
O ile się zorientowałem, Plenti działa w pewnej mierze na zasadzie mikroinwestowania: przedsiębiorcy kupują sprzęt i czerpią z niego zysk, a firma to ogarnia i zarabia na prowizji. Dzięki napływowi nowych inwestorów marka ma w swoim portfolio przeróżne nowości, co przekłada się na większe zainteresowanie nią. Fajny model biznesowy, który sprawdza się także od strony użytkownika.
Jeśli więc znajdziecie się kiedyś w sytuacji podobnej do mojej, zajrzyjcie na tę stronę (albo do odpowiedniej aplikacji) i sprawdźcie, czy Was też nie poratują…
… A jeśli przy okazji skorzystacie z linków, które prowadzą na Plenti.App z naszego bloga, to też się nie obrazimy – obie strony otrzymają wtedy 20 zeta do wykorzystania w usłudze.