Nasza Algieria – etap II: Ghardaia
Drugi etap naszej mini-podróży po Algierii obejmował jej środkową część, będącą de facto bramą do części południowej. Biorąc pod uwagę ilość czasu, którą mieliśmy na miejscu, postanowiliśmy nie pchać się bardziej na południe i poprzestać na odwiedzinach w Ghardai – nieco enigmatycznym miejscu, które nieśmiało obściskuje się z Saharą.
Sahara stanowi generalnie dość znaczną część Algierii i Ci, którzy spragnieni są piachu jak okiem sięgnąć, raczej wybierają jako swoją bazę miejscowość Tamanrasset, będącą algierskim odpowiednikiem Wadi Rum w Jordanii. To właśnie z głównego miasta berberyjskiego ludu Tuaregów ruszają wycieczki na głęboką pustynię, przy czym problem polega na tym, że Tamanrasset leży W CHOLERĘ daleko od Algieru. Pisząc obrazowo, miejscowości te dzieli od siebie mniej więcej taki sam dystans, jak Warszawę i Monako, a lot na tej trasie trwa ponad 4 godziny. Ghardaia musiała nam wystarczyć.
Dom ibadytów
Pisząc o Ghardai nie można zapomnieć o ibadytach. Większość z Was na pewno słyszała o sunnizimie i szyizmie, czyli najbardziej znanych odłamach religii islamskiej. Jej trzecim głównym nurtem, obecnie już nieco zapomnianym, był/jest charydżyzm – odłam kładący niezwykle silny nacisk na równość oraz skrajnie wręcz surową etykę postępowania. Charydżyci nie różnicowali wiary i czynów – każda, nawet stosunkowo prosta czynność miała dla nich wymiar duchowy, a postępek wyjątkowo niegodny sprawiał, że w ich oczach osoba go popełniająca stawała się niewierną. Upraszczając, byli to ludzie mocno ukierunkowani na etykę i równość, dla których pochodzenie nie miało wielkiego znaczenia, dopóki dana osoba cechowała się nieposzlakowanym charakterem. Niestety, piękne założenia tutaj także niekoniecznie się sprawdziły. Charydżyzm również podzielił się na kilka nurtów, a najbardziej radykalny z nich – azrakizm – zradykalizował się do tego stopnia, że jego przedstawiciele uznawali za niewiernych nawet muzułmanów o odmiennych poglądach. Ci nie dali sobie w kaszę dmuchać i wybili azrakitów doszczętnie, jeszcze przed nastaniem roku 750 n.e.
Ibadyci są jedynym istniejącym do dzisiaj odłamem charydżytów, a do tego tym najbardziej umiarkowanym. Zamieszkujący Algierię (a częściowo także Oman i Bahrajn) ibadyci poprzestają na praktykowaniu swojej wiary w dużej izolacji od innych ludzi i – zasadniczo – nie narzucają się nikomu. Algierska dolina Mzab nadaje się do tego wyśmienicie, ponieważ jej oddalenie od innych ośrodków miejskich i czynniki geograficzne sprawiają, że nikomu szczególnie nie zależy, żeby z ibadytami obcować.
Ghardaia to tak naprawdę 5 połączonych ksarów (kiedyś było ich dziesięć, a wspólnie funkcjonowały pod mianem – co za niespodzianka – Dekapolis), z których każdy zachowuje jednak nieco odmienną tożsamość. Łączy je surowe podejście do reguł moralnych i duchowych… a także to, że wcale aż tak bardzo nie opędzają się od gości z zewnątrz. Zainteresowany turysta może – z obowiązkową pomocą lokalnego przewodnika oraz w konkretnych godzinach – zwiedzić wewnętrzne części wiosek i zyskać pewien wgląd w życie ibadytów.
A to jest, trzeba przyznać, dość ciekawe. Egalitaryzm, pełniący ważną rolę w tym odłamie islamu, sprawia, że ibadyci mają moralny obowiązek pomagania sobie nawzajem i nie bogacenia się kosztem innych. W przypadku niesprzyjającej sytuacji życiowej, mieszkaniec wioski może zwrócić się do sąsiadów o pomoc, a jedzenie czy artykuły niezbędne do życia będą mu przekazywane za darmo bądź po preferencyjnej cenie, choćby inni mieszkańcy oferowali za nie więcej pieniędzy. Ibadyci bardzo wysoko cenią sobie również prywatność. Drzwi do ich domów zawsze odgrodzone są od ulicy dodatkową ścianą i nigdy nie wychodzą na siebie nawzajem. Ibadyckie kobiety na co dzień noszą haik – specjalną białą szatę, spod której spozierają tylko jednym okiem.
Jakkolwiek by to jednak nie brzmiało, wioski składające się na Ghardaię słyną również z gościnności, o ile tylko goście zachowują się odpowiednio. Poza murami ich wewnętrznych części kwitnie handel i toczy się normalne życie, od którego ibadyci izolują się wtedy, kiedy nakazują to im ich zasady. Cały kompleks wpisany jest na listę światowego dziedzictwa UNESCO – nie tylko pod kątem społecznym, ale także architektonicznym. Przez stulecia izolacji ibadyci nauczyli się bowiem tak planować i budować swoje miasta, by czynniki atmosferyczne (czytaj: nieznośny upał) jak najmniej im przeszkadzały.
Warto jednak wskazać, że dostanie się do Ghardai obwarowane jest pewnymi wymogami. Na pobyt na miejscu trzeba mieć pozwolenie (raczej nie załatwicie go samodzielnie – trzeba udać się w tym celu do agenta turystycznego), a – tak jak wspomniałem – do wewnętrznych części pięciu ksarów można wchodzić wyłącznie z przewodnikiem. Dodatkowo, po całej dolinie Mzab turyści muszą poruszać się w asyście policji, co jednak podobno spowodowane jest głównie tym, że policjanci nie mają tam za bardzo co robić i znaleźli sobie dodatkowe źródło dochodu. Zaangażowani mundurowi podobno dostają sowite dodatki do wynagrodzenia. Dość powiedzieć, że my absolutnie nie czuliśmy się na miejscu zagrożeni (nie licząc prób okantowania nas na przeróżnym bazarowym badziewiu), chociaż położenie naszego hotelu – zresztą jedynego oficjalnego w mieście – skutecznie zniechęcało nas od wieczornych przygód na własną rękę.
Konie, marketing i Sahara
Wizyta w Ghardai to jednak nie tylko okazja do poznania ostatnich przedstawicieli bardzo nielicznego ludu, ale również dobry moment na wycieczkę na Saharę. Wprawdzie w Algierii znajduje się wiele innych miejsc, z których na „prawdziwą” Saharę jest bliżej, ale jeśli ktoś bardzo chce (a jeden z uczestników naszej wyprawy BARDZO chciał), to i tutaj uda się bez problemu.
Generalnie korzystając z jakiejkolwiek pomocy miejscowych w Algierii należy mieć świadomość, że to nie jest naród, który liczy się z czasem… czy generalnie z jakimkolwiek planem. To właśnie w Ghardai przekonaliśmy się o tym najmocniej, kiedy najpierw dorzucono nam do programu na pierwszy dzień konną przejażdżkę, a następnie kazano nam na nią czekać ponad godzinę.
Co zabawne, na koniach przejechaliśmy się po miejscu, które właściwie niczym nie różniło się od szutrowej drogi, po jakiej jechaliśmy na miejsce, a po wszystkim (i – na szczęście – po obiedzie) byliśmy jeszcze zmuszeni wysłuchać żywej i nad wyraz entuzjastycznej reklamy ośrodka dla turystów, który do 2025 roku ma powstać powyżej trasy naszej przejażdżki. Poleciłbym go Wam, gdybym tylko zapamiętał nazwę.
Na szczęście, po tym przydługim wstępie udało nam się wreszcie dojechać na granicę Sahary, gdzie Marcin mógł do woli biegać po piachu. Trzeba przyznać, że widoki były oszałamiające, tym bardziej że całą miejscówkę, jak okiem sięgnąć, mieliśmy wyłącznie dla siebie… pomijając tylko nasz transport stojący w oddali i jeszcze bardziej oddalonego, policyjnego pickupa.
Kulminacyjnym punktem programu okazały się jednak popisy naszego kierowcy, który – chcąc najwyraźniej pokazać nam, co potrafi jego samochód – doszczętnie zakopał się w wydmie, a następnie zmusił do tego samego kolegę w innym wozie, którego poprosił o pomoc (na szczęście skuteczną). Godzinę i jeden urwany tłumik później siedzieliśmy już w drodze powrotnej do hotelu, zastanawiając się, co przyniesie dalsza część dnia.
Niestety, nie przyniosła za wiele, bo trwał ramadan, więc od godziny 18:00 do wieczora byliśmy zmuszeni zażywać kąpieli słonecznej na naszym balkonie i konsumować resztki alkoholu, który pozostał nam po zakupach na lotnisku.
Takich miejsc jak Ghardaia pozostało na świecie już bardzo niewiele, także jeśli kiedykolwiek traficie do Algierii, to koniecznie dopiszcie ją do planu. Zważcie jednak, że także tutaj z Algieru raczej trzeba dolecieć samolotem i na całą taką eskapadę wypada poświęcić co najmniej dwa dni z przyległościami. W razie czego, służę pomocą w komentarzach.
Jeśli przydał Wam się ten wpis, to już niedługo na blogu pojawią się kolejne notki odnośnie naszego wyjazdu do Algierii. Stay tuned!