Furgonetka z klaunami
Jeśli ktoś myśli, że 15:30 była godziną faktycznego startu naszej podróży, to pragnąłbym teraz szybko wyprowadzić go z błędu. Ku naszemu przerażeniu, jeszcze przez około godzinę jeździliśmy po Erdenet i zbieraliśmy dodatkowych pasażerów. Jako ludziom małej wiary nie mieściło nam się w głowach, że do 8-osobowej furgonetki można zapakować więcej niż 9 pasażerów, a do tego transport dywanów i niemowlę, ale konny naród szybko wyprowadził nas z błędu. Po 16:30 wyjechaliśmy z miasta, mając na pokładzie 14 osób oraz dzieciaka, który właśnie kończył wypełniać swoją pierwszą pieluchę.
Wydarzenia, które dziś opiszę, złożyły się na jedną z najbardziej koszmarnych, a jednocześnie jedną z najciekawszych podróży, jakie przeżyłem w życiu. Dodam, że nie najkoszmarniejszą. Tę miałem przeżyć za dwa tygodnie. Ale nie uprzedzajmy wypadków…
Realia były następujące:
Jechaliśmy UAZem, model 452 minibus, zaprojektowanym na kierowcę oraz 7 pasażerów. W środku, prócz naszych bagaży (3 plecaki po ok. 20 kg każdy), siedmiu ton dywanów, kilku koszy pełnych mongolskich wiktuałów (z których połowa jeszcze żyła) i przeróżnych toreb podróżnych, było jeszcze 14 osób oraz dziecko, które – jak się potem okazało, zostało przez matkę zaopatrzone w jedną pieluchę na zmianę. Wśród pasażerów znajdowali się m.in.: stary, germański-kurwa-oprawca z brzuszyskiem niczym Pavarotti, mongolski dziadek-pedofil, Mongoł mówiący po angielsku, około 15-letni gówniarz patrzący na O. jak Włoch na szynkę dojrzewającą, oraz szamanka (sic!) specjalizująca się w wywoływaniu deszczu (i matka dziecka jednocześnie). Do tego dochodziło kilku anonimowych Mongołów, służących szczerbatym uśmiechem za każdym razem, kiedy nasze oczy zwróciły się przypadkowo w ich kierunku. Cała ta wesoła gromadka miała do przebycia 500 km w busie, który podskakiwał zabawnie na każdym jednym wyboju przemierzanej przez nas polnej drogi, fundując nam siniaki godne starcia futbolowego między Hondurasem a Gwatemalą. Anglojęzyczny Mongoł gadał piąte przez dziesiąte, Niemiec klął po niemiecku, dziadek obłapiał moje udo, coraz bardziej zbliżając się do niebezpiecznych rejonów, a dziecko srało jak najęte ku radosnej obojętności szamanki. Było super.
Pierwsza awaria miała miejsce parędziesiąt kilometrów za Erdenet. Wjeżdżaliśmy na górkę i (NIESPODZIANKA) przeładowany samochód nie dał rady, pierdnął i zgasł – na szczęście prawie na szczycie. Wszyscy poza kierowcą i dziadkiem wyszli i rozpierzchli się po wzgórzu, podczas kiedy kierujący próbował klasycznej metody naprawy, tj. żyłował silnik póki nie zapalił. Biedna maszyna poddała się po dwudziestej+ próbie, w związku z czym nasz cyrk ponownie zapakował się do środka i pojechał dalej, ku uciesze wszystkich (chyba poza Niemcem), a zwłaszcza naszej.
Kilkanaście kilometrów dalej miał miejsce kolejny event, niebezpiecznie zbliżony do zapasów w błocie. Głęboka koleina i liczne kałuże sprawiły, że nasz odważny UAZ praktycznie wykopyrtnął się na bok, oczywiście ze wszystkimi pasażerami w środku. Ka radości gawiedzi, jej najszczuplejsi przedstawiciele, włączając w to oczywiście trzech białych z Polski, byli zmuszeni wyjść przez okno z drugiej strony samochodu i wypchnąć grata na prostą (przy pewnym konkretnym rozumieniu słowa „prosta”). Przyznam, było z tym sporo zabawy, zwłaszcza że Niemiec nie przestawał piłować gęby. W międzyczasie, kawałek od nas, szamanka robiła swoje mambo-dżambo, czym miała sprawić, że po drodze nie złapie nas deszcz. Nie złapał, ale pozostaję sceptyczny.
Najlepsze jednak czekało nas pod koniec dnia…
*wszystkie zdjęcia autorstwa M.