Zakurzona codzienność Phnom Penh
Jest 10:00, kiedy wreszcie udaje mi się wyjść z mieszkania moich znajomych, ulokowanego przy samym Ruskim targu w Phnom Penh. Przyjechałem do Kambodży na chwilę – dosłownie na trzy niepełne dni – nie mając żadnego planu i nie nastawiając się na zwiedzanie czegoś konkretnego. Chciałem po prostu zobaczyć, jak żyje się tu ekspatom z Polski oraz sprawdzić, jak zmieniła się stolica od mojej ostatniej wizyty 10 lat temu. Paweł i Ania, z których gościny korzystam, zajmują się własnymi sprawami. Paweł poszedł do pracy – po prostu zjechał parę pięter niżej do biura, które znajduje się w tym samym budynku, co ich mieszkanie; Ania musi zrobić zakupy przed chwilowym powrotem do Polski. Zostaję na chwilę sam i staram się wycisnąć do cna każdy taki moment swojego krótkiego pobytu, bo nie mam ich zbyt wiele. Nie to, żebym narzekał.
Ulice Phnom Penh
Stolica Kambodży nie zachwyca urodą. Ze swoich odwiedzin 10 lat temu pamiętam, że sporo bocznych uliczek nie było nawet wtedy wyasfaltowanych, a po przejeździe na Pola Śmierci musieliśmy najpierw strzepnąć z siebie kilogramy kurzu. Teraz asfalt jest już niemal wszędzie, a w znajdującym się bliżej rzeki, samoistnie powstającym „centrum biznesowym” powoli wyrastają pierwsze wieżowce. Z dala od niego miasto wygląda jednak mniej lub bardziej tak, jak je zapamiętałem: ruch uliczny to jeden, wielki chaos, w który już niedługo zanurzę się sam, przedzierając się przez niego na wynajętym motocyklu; zewsząd dochodzi potworny harmider, a chodnik praktycznie nie istnieje. Któregoś razu wyśmienicie podsumowała to Ania: Kiedy wychodzisz na ulicę o 6:00 rano, to wydaje Ci się, że piesi mają tu mnóstwo miejsca dla siebie – podjazdy są szerokie, a przed każdym sklepem jest mały placyk. Tyle że o 8:00 rano na tych placykach parkują skutery, a na podjazdach pojawiają się parasole, kosze na śmieci i jakieś nikomu niepotrzebne sprzęty, które wyglądają tak, jakby nikt ich nigdy nie ruszał. Jeśli chce się przejść z wózkiem [Ania jest mamą], to po 7:00-8:00 rano trzeba z nim paradować środkiem ulicy, bo chodniki są kompletnie zastawione jakimś badziewiem.
Faktycznie, żeby dostać się do kawiarni, w której przetestowałem już menu śniadaniowe, muszę po prostu iść skrajem ulicy, co i rusz uciekając przed pędzącymi skuterami i tuk-tukami. Nie idę daleko, bo w okolicach budynku moich znajomych znajduje się kilkanaście lokali gastronomicznych, oferujących Europejczykowi przyjazne schronienie. Knajpy z francuskim pieczywem, kuchnią indyjską czy lokalną pojawiają się tu na każdym rogu, a ich standard zupełnie nie przystaje do wizerunku miasta. Lokale są czyste, wyremontowane i zadbane, obsługa nie ma większych problemów z językiem angielskim, a jedzenie podawane jest w formie, której nie powstydziłaby się żadna knajpa w Paryżu, Rzymie czy Berlinie. Aż żal po skończonym posiłku wychodzić na zakurzone, skąpane w upale ulice, zostawiając za sobą zapach świeżego pieczywa i przyjemny chłód klimatyzacji.
Z tuk-tuków korzystają wszyscy – ten typ transportu jest tak tani, że ktoś zmierzający na własnych nogach dalej niż jedną-dwie przecznice jest tu uznawany za dziwaka. Moi znajomi wspominają, że zaprzyjaźniony taksówkarz nieraz dziwił się, że woleli przejść samodzielnie kilometr, zamiast po prostu po niego zadzwonić. Bo przecież po Phnom Penh się nie chodzi…
Zresztą, chodzić faktycznie nie ma tu gdzie. Pomijając zastawione badziewiem ulice, miasto jest chyba najmniej zieloną stolicą Azji południowo-wschodniej. Wszędzie wyrastają nowe budynki, a rośliny ustępują miejsca dodatkowym pasom i działkom budowlanym. Jezioro, które parę lat temu można było nazwać jedynymi „płucami” stolicy Kambodży, zostało zasypane – w końcu nie wolno marnować przestrzeni na tak bezużyteczną rzecz, jak jakieś zielonkawe bajoro. Tym sposobem jedyne miejsce, w którym można było nieco odpocząć od miejskiego zgiełku, zostało wymazane z mapy Phnom Penh raz na zawsze.
Co by jednak nie mówić, nowe, chińskie budynki są przynajmniej czyste. Post-kolonialne kamienice i domy, pozostałe w Phnom Penh jeszcze po czasach francuskiej dominacji, są tak samo brudne i zaniedbane jak 10 lat temu, kiedy zwróciłem na ten fakt uwagę po raz pierwszy. No i są jeszcze takie miejsca jak Ruski Targ.
Handel po rosyjsku
Ruski Targ nazywa się tak dlatego, że w latach ’80 robiła na nim zakupy duża część ekspackiej populacji Rosjan. Teraz właściwie powinien to być „Biały targ”, albo przynajmniej „Targ turystyczny”. Targ nie zmienił się ani na jotę względem tego, jak zapamiętałem go sprzed 10 lat. Pod setkami dachów z blachy falistej znajdziemy tysiące stoisk ze wszystkim, co można sobie tylko wyobrazić.
Postarzane antyki i pamiątki? Pierwsza alejka. Ciuchy znanych marek, przywożone tutaj wprost z fabryk, w których są produkowane (słynne „spadło z TIRa” zmienia się w Kambodży w „spadło z linii produkcyjnej”)? Aleje trzecia i czwarta. Świeże warzywa? Ostatnie alejki, w które lepiej nie zapuszczać się za daleko, bo znajdziemy tam także świeże mięso i ryby, a nie każde nozdrza dobrze to przyjmą. Elektronika – w tym „oryginalne” DVD z całymi sezonami seriali, słuchawki Bose za 15 dolców czy cała gama głośników JBL, w kształtach, których nie przewidział nawet dział produkcyjny marki, wypłynęła na zewnętrzną ścianę Targu, bo tego turyści szukają w pierwszej kolejności. Moje słuchawki nadal grają, a sprzedawczyni z ogromną cierpliwością i znawstwem otwierała kolejne opakowania, szukając takich, które łaskawie połączą się z moim niepopularnym telefonem.
Okolice Ruskiego Targu rozkwitają wieczorem feerią kolorów. Jedna z jego ścian zamienia się wtedy w ogromny food court, na którym kwitnie życie towarzyskie i uczuciowe. Całe rodziny ucztują tu do później nocy przy licznym budkach z szybkim, ulicznym żarciem, a nastolatki wymieniają zdawkowe uśmiechy wpatrując się ekrany telefonów komórkowych, kupionych parę metrów dalej od cierpliwej sprzedawczyni.
Ta okolica żyje handlem. Stragany z jedzeniem i warzywami znikają dopiero kilka godzin po zmroku. Do 22:00 trzeba przeciskać się pomiędzy świeżymi warzywami, mięsem wiszącym na hakach i drobnymi handlarzami, którzy rzucają na koc całe kilogramy ciuchów i drobnych sprzętów gospodarstwa domowego, które mają diabli wiedzą skąd. Na Ruskim Targu można spędzić długie godziny, a jedyne, na co trzeba zwracać baczną uwagę, to kieszonkowcy, którzy rozzuchwalili się tak bardzo, że potrafią podjechać do ofiary na skuterze i ukraść jej torebkę przecinając pasek. Trudno się dziwić – po zmroku policja praktycznie znika z ulic, bo mundurowym podobno płacą tak mało, że nie chce im się narażać zdrowia dla czyjejś własności.
Phnom Penh nocą
Kilkanaście ulic Phnom Penh nie usypia nawet po 23:00. Gdyby nie uprzejmość moich gospodarzy, prawdopodobnie nigdy nie trafiłbym do miejsc takich jak Backstreet Bar czy The Wall, gdzie przy kilku stolikach miejscowi i wtajemniczeni biali sączą piwko w cenach, o których można tylko pomarzyć w centrum Warszawy. W The Wall można nawet zagrać w bilard z niejakim Stephenem, co udaje się także mnie. Dotykam kija raz. Potem niski, krępy Khmer wprawnie wbija połówkę, by niecałą minutę później zamknąć serię biało-kolorowych bil i przystawić się do czarnej. Wbija ją w niewłaściwą łuzę, formalnie ze mną przegrywając, ale trudno mi uznać to za prawdziwe zwycięstwo. Na pocieszenie mogę pogłaskać puchatą chichuachuę, która ma tu swoje własne miejsce. Pies przychodzi tu niemal codziennie ze swoją właścicielką. Spokojnie siedzi na stołku barowym, merdając ogonem na widok starych znajomych i chłepcząc wodę z postawionej na barze miski.
Po zakrapianym wieczorze jedziemy jeszcze na Kebaba pod Pontoon – tutejszy klub. Jeśli chcesz kogoś wyrwać, to idziesz do Pontonu – dostaję radę od jednego z Polaków, których poznałem podczas pobytu w Phnom – tylko trzeba uważać, bo to generalnie kiepska dzielnica i Khmerzy nie za bardzo lubią, jak ktoś podrywa ich dziewczyny. Ale jest tu też sporo turystek. Byłą taka jedna Brazylijka... Po wyłożonej ze szczegółami, zakończonej nieszczęśliwym finałem historii miłosnej, dowiaduję się jeszcze, jak wielką szkodę wyrządzili mi nowopoznani znajomi, nie zabierając mnie w środowy wieczór do Blue Chilli. W lokalu odbywa się podobno najlepszy drag queen show w kraju, który po prostu trzeba zobaczyć (i którego – jak powiedziała Ania – nie da się już odzobaczyć). Cóż – trzeba będzie to nadrobić następnym razem.
Nie jestem rasistą, ale…
Pod wieczór ostatniego dnia, w Lunie – włoskiej restauracji należącej do innego Polaka – rozmowa schodzi nam na Khmerów i ich podejście do życia. Daleki jestem od rasizmu… – mówi M. – … ale z tym narodem naprawdę jest coś nie tak. Kiedy w knajpie kończy się sok, gość odpowiedzialny za aprowizację jedzie i kupuje sok. Wraca i okazuje się, że skończyło się mleko. No to on zostawia sok i jedzie po to mleko. Wraca i okazuje się, że nie ma cytryn. I tak w kółko. Facet nie potrafi pomyśleć, żeby przed pierwszym wyjściem sprawdzić i dopytać, czy czegoś jeszcze nie brakuje. Oni tu na wszystko mają czas i brakuje im inicjatywy do działania – trzeba im o wszystkim powiedzieć, bo inaczej tego nie zrobią. W międzyczasie czekamy na drinka. Barmanka wyraźnie miota się w konfuzji szukając jakiegoś składnika i uspokaja się dopiero kiedy M. wskazuje butelkę, wiszącą centralnie nad jej głową. Widzisz? – kwituje – Tak to wygląda zawsze.
Coś w tym niestety jest. Naród Khmerski – przetrzebiony przez własną „elitę” polityczną w latach ’70 zeszłego wieku – wyraźnie nie otrząsnął się jeszcze po najbardziej brutalnym ludobójstwie w dziejach Azji południowo-wschodniej. Nie pomaga tu najazd spragnionych „inności” turystów, skuszonych wizją kraju „nieodkrytego” i wciąż pozostającego poza wytartymi szlakami; nie pomagają również łasi na zyski Chińczycy, przejmujący tutejszą gospodarkę sektor za sektorem. Natywni mieszkańcy Kambodży sami oddają swój los w ręce ekspatów, z kretesem przegrywając z nimi na wielu polach – biznesowych i życiowych. Można powiedzieć, że ponownie, mniej lub bardziej świadomie, oddają swój kraj w ręce obcych po tym, jak najgorszy cios w jego historii nadszedł od środka.
Na lotnisko wracam z Johnem – zaprzyjaźnionym taksówkarzem moich znajomych. Dzień wcześniej Ania powiedziała o nim tak: Któregoś dnia spytałam go, dlaczego taki ogarnięty, znający nieźle angielski facet jeździ tuk-tukiem, zamiast zająć się czymś bardziej dochodowym. Odpowiedział mi, że przecież kasy mu wystarcza, da się utrzymać rodzinę, a on po prostu lubi jeździć tuk-tukiem… Cieszę się, że jadę z niezbyt ambitnym, ale jednak mającym głowę na karku facetem. Kiedy miałem sam dojechać do Luny, wezwany za pomocą PassAppa kierowca powiedział mi, że mnie nie zabierze, bo nie wie, gdzie jest ten lokal. Z niechęcią zmienił zdanie dopiero wtedy, kiedy na własnym telefonie odpaliłem Google Maps i zaoferowałem, że poprowadzę go przez te 2 kilometry…
Na razie Phnom Penh płynie siłą inercji, ale na horyzoncie majaczy już cała horda gotowych do pomocy holowników. Za kolejne 10 lat to miasto na pewno nie będzie wyglądać tak samo, ale dobrze by było, gdyby Khmerzy się obudzili. W niektórych dzielnicach szyldy są już tłumaczone na chiński.
Świetna notka Piotrek. Taka „serio”.
Więcej światła rzucone na temat, aż chce się więcej!
Dzięki, pociągnę to jeszcze trochę w nadchodzącej notce :).